Ze wspomnień Haliny z Korejwów Prosińskiej
Wspomnienie Józefa Pilińskiego
Bronisław Jan Korejwo h. Dębno (1873-1926), s. Adama (1846-1878) i Antoniny z Guttmejerów (1850-1926), buchalter, administrator majątków, główny księgowy Syndykatu Rolniczego w Kaliszu, działacz społeczny.
We wczesnym dzieciństwie stracił ojca, skończył gimnazjum i szkołę handlową, by jak najszybciej móc samodzielnie zarabiać na życie.
Ok. 1900 r. przybył do Opatówka, gdzie ówczesny właściciel majątku Karol Schlösser budował pałac, i administrował jego finansami. Zamieszkał wraz z rodziną w „cukierni” naprzeciw kościoła. W Opatówku przyszło na świat jego dwoje dzieci: Bogdan Karol (1903 r.) i Halina Czesława (1904 r.).
Był inicjatorem przywrócenia działalności Ochotniczej Straży Ogniowej w Opatówku, co miało miejsce w 1905 r., i został jej naczelnikiem. Z jego inicjatywy wybudowano w 1907 r. na rynku w Opatówku remizę strażacką, w której umieszczono także bibliotekę i czytelnię. Biblioteka funkcjonowała do jego wyjazdu do Kalisza.
Około 1910 r. rozpoczął pracę w Kaliskim Syndykacie Rolniczym i zamieszkał z rodziną w Kaliszu. Wkrótce potem rodzina przeniosła się do Warszówki, gdzie Bronisław Korejwo prowadził rachunkowość majątku właścicieli - rodziny Wyganowskich. Jednocześnie pracował w Syndykacie Rolniczym w Kaliszu.
Po wybuchu I wojny światowej Bronisław Korejwo został zatrzymany przez Niemców wraz z prezydentem Kalisza Bronisławem Bukowińskim i kilkoma znacznymi obywatelami miasta jako zakładnik. Po uwolnieniu wyjechał ze zniszczonego Kalisza, najpierw do Wójcinka koło Rogowa, potem z rodziną do Warszawy, a stamtąd do swojego brata Karola aż do Tyflisu (dziś Tbilisi – stolica Gruzji).
Pracował na rzecz Ogólnorosyjskiego Związku Ziemskiego (Wsierosyjskij Ziemskij Sojuz) zaopatrującego wojsko i niosącego pomoc wojskowym z siedzibą w Rosji Środkowej, a mieszkał w Dżulfie na granicy z Persją (Iranem). Wiele podróżował.
W Tyflisie rodzina Korejwów przebywała do 1918 r. Rewolucja wprawdzie oszczędziła miasto, ale jej skutki odczuwano coraz dotkliwiej. Mieszkający tam Polacy zaczęli wracać do kraju. Bronisław Korejwo wraz z rodziną powrócił do Kalisza, jego stanowisko w Syndykacie Rolniczym już było zajęte. Znalazł pracę poza Kaliszem.
Pasjonował się historią, posiadał cenny księgozbiór, kochał muzykę, grał na flecie. Należał do najbardziej znanych i szanowanych obywateli Kalisza.
Zmarł 14 października 1926 r. w Kaliszu. Został pochowany na cmentarzu miejskim przy ul. Górnośląskiej.
Jadwiga Miluśka-Stasiak
Bardzo kochałam moją Matkę. Ciepła, wyrozumiała, opiekuńcza zresztą nie tylko w stosunku do najbliższych, rzadko się unosiła. Była mi ogromnie bliska. Przed laty spędzałam z nią letnie wakacje w Białogórze. Lubiła morze, mieszkałyśmy w spartańskich warunkach w domku kempingowym na skraju wsi, stoi tam do dziś. Miałyśmy dla siebie dużo czasu. Namówiłam ją na opowieść o jej rodzinie, którą nagrałam. Słucham ze wzruszeniem jej spokojnego, łagodnego głosu. Chłopcy, moi synowie, co chwila wtrącali swoje pięć groszy, zadawali pytania. Teraz oni mają swoje dzieci, z którymi jeżdżą latem do Białogóry.
Rodzice moi w kolejnych wojennych zawieruchach stracili wszystko... prócz dzieci, rodzinnych fotografii i listów od najbliższych. Były dla nich najcenniejszą pamiątką.
Joanna Prosińska-Giersz
Urodziłam się w Opatówku – zaczęła opowieść moja Mama - w pałacyku księcia generała Zajączka. Kazał wybudować dość pokaźny dom z wieżyczkami na wzór gmachu tureckiego więzienia, w którym niegdyś został osadzony. Dom stał naprzeciwko kościoła, w pobliżu był cmentarz, a na nim bujny maliniak. Samodzielne eskapady na pyszne maliny organizowało starsze rodzeństwo , ale wszyscy braliśmy w nich udział.
Pracowała u nas służąca, Julka. Bardzo ją lubiliśmy, niestety wkrótce wyszła za mąż i ogromnie za nią tęskniliśmy. Oboje z nieco starszym ode mnie Bogdanem wybraliśmy się do niej w odwiedziny. Tymczasem tatuś przyszedł z pracy na obiad, prowadził finanse pewnej firmy w Opatówku, a nas długo nie było w domu, więc wybuchła panika, że dzieci zginęły. Powstało spore zamieszanie. Kiedy się wreszcie zjawiliśmy, babcia Felicja, mama naszej mamy, schowała nas za pianino. Siedzieliśmy cichuteńko jak trusie. Ojciec domagał się odpowiedzi, gdzie są dzieci, a babcia nie chciała nas wydać. Czekała, aż mu złość minie, w końcu jednak uległa i wskazała palcem pianino. Bogdan stał pierwszy z brzegu, dostał od ojca porządne klapy, a mnie tylko raz trzepnął i na tym się skończyło.
Babcia mieszkała razem z nami, ale na pięterku - serdeczna, zżyta z dziećmi, często zabierała nas do siebie na wspólne odmawianie różańca, a potem częstowała pomarańczami, które dostarczał jej tatuś. Zawsze był dla niej uprzejmy, odnosił się z dużym szacunkiem. Pamiętam mały stolik i podawany na nim podwieczorek – bułeczki smarowane masłem i obłożone wędliną. Babcia szykowała na kredensie tyłem do stoliczka, a myśmy ugniatali pupami, żeby je spłaszczyć.
Przy kościele dobudowywano wtedy dzwonnicę. W wykopie pod fundament natrafiono na masę ludzkich kości. Musiało to być jakieś historyczne cmentarzysko, albo zbiorowa mogiła ofiar zarazy.
Z Opatówka rodzice przenieśli się do Kalisza. Ojciec dostał pracę w Syndykacie Rolniczym na Szopena 2, a zamieszkaliśmy na Babinej. Chodziliśmy do tak zwanej freblówki pani Melanii Parczewskiej - pisarki, działaczki i przełożonej tej placówki, a jej starszy brat, Alfons, był posłem. Znana i zasłużona rodzina.
Potem rodzice przenieśli się do Warszówki, majątku państwa Wyganowskich, położonego w odległości kilku kilometrów od Kalisza. Ojciec prowadził rachunkowość majątku i nadal pracował w Syndykacie Rolniczym, więc miał dwie pensje. Mieszkaliśmy w obszernym dworze, wokół był piękny sad, ogród warzywny i małe gospodarstwo - jedna czy dwie krowy, drób... Byliśmy samowystarczalni, mieliśmy powóz i konie do dyspozycji. Przyjeżdżało pełno gości z Kalisza, bliższa i dalsza rodzina, wszyscy chętnie nas odwiedzali, bo było niedaleko. Zapamiętałam pułkownika Konstantego Kiersnowskiego, jego pułk carskiej armii stacjonował w Kaliszu. Miał dwie córki: Halinę, która wyszła za pułkownika Senatorskiego, a Maria - za rotmistrza Michała Suskiego. Był szalenie miły i wesoły. Kiedyś siedzimy przy kolacji, a tu raptem słychać wielki zajazd – zjawiają się żołnierze na koniach, wpada Michał Suski. „Dobry wieczór, dobry wieczór. Jak żyjecie, czy wszystko w porządku?- spytał. - Jedziemy na granicę [niemiecką] do Skalmierzyc na wizytację, więc zajrzeliśmy do was po drodze.” – Porozmawiali trochę i wkrótce odjechali.
Starsze rodzeństwo, Janusz, Tonia i Bogdan jeździli z ojcem powozem do Kalisza - oni do szkoły, tatuś do biura. Codziennie rano, szczególnie jesienią i zimą, jedli na śniadanie gorący żurek, na rozgrzewkę przed podróżą do szkoły. I tak było do dziewięćset czternastego roku, wtedy zdałam do wstępnej klasy. Pamiętam tamto lato, lipiec, szykujemy się do wyjazdu na wakacje do Rogowa, do babci Marsowej. Jej mąż, Władysław Mars, ziemianin, stryj mojej mamy, już wtedy nie żył. Brał udział w powstaniu styczniowym, a po upadku powstania skonfiskowano mu majątek i zesłano na dwanaście lat na Sybir. Wziął z sobą książkę do nabożeństwa - wysoką, w skórę oprawną, spiętą metalową klamrą - na jej marginesie robił króciutkie notatki opatrzone datami, tego i tego dnia odjechaliśmy z dworca Wileńskiego z Warszawy, potem zdarzyło się to czy tamto, no i oczywiście zapisał dzień powrotu do domu. Bardzo chciałam ją mieć na własność, gdy dorosnę, babcia mi ją obiecała, ale... została w Rogowie. A jego żona, babcia Maria z Rogowa, jak ją nazywałam, wiele lat czekała na niego. Nie mieli dzieci, dlatego tak chętnie nas tam widziano. Wszyscy jego bracia byli właścicielami pięknych majątków w Galicji – Sowniny, Pustomyty, Udórz, Limanowa, Sądowa Wisznja i dobrze im się powodziło. Po powrocie Władysława z Syberii bracia kupili mu resztówkę w Rogowie. Dom był wygodny, w saloniku stało pianino, ładne meble. Wokół domu zabudowania gospodarskie.
Bardzo kochałam babcię z Rogowa, a ona mnie – taka ciepła, miła, pozwalała mi wszystko oglądać. Wysoka, szczupła, zawsze nosiła stojące kołnierzyki spięte złotą klamrą, włosy myła nalewką z macierzanki, pisała piórem z drzewa gruszy... i ślicznie grała na pianinie. Miała dużo nut i ogromną łatwość ich czytania. Zakładała okulary a la Konopnicka, które podczas gry wciąż zjeżdżały jej z nosa, a grała dość zamaszyście. Wszyscy zasiadali w fotelach i słuchali muzyki. Szalenie dbała o czystość, sama piekła chleb, nie chciała, by ją w tym wyręczano. Kiedy ktoś ze służby wchodził i chciał się przywitać, podawała mu łokieć, żeby nie pobrudzić sobie rąk. Lubiłam przesiadywać z nią w kuchni i asystować przy wypiekach. Nie mogli mnie stamtąd wyprosić. W niedzielę podawano zawsze rosół z kury z kluseczkami z francuskiego ciasta, z ubitym na pianę białkiem. Gotowała kucharka Nina, Niemka.
I kiedy przyjechaliśmy, to znaczy mama z nami pięciorgiem, do Rogowa, wkrótce wybuchła I wojna światowa. Niemcy natychmiast, 2 sierpnia, wkroczyli do Kalisza, leżał tuż przy samej granicy. Rosjanie oddali go bez jednego wystrzału, nie było już ich żołnierzy w mieście, a Niemcy mimo to bombardowali i niszczyli bezbronne zabytkowe miasto. Spalili z premedytacją całą główną ulicę podpalając domy naftą. Mieszkała tam rodzina żydowska Kapłanów, wszystkich zamordowali. Niemiecki dowódca to był jakiś szaleniec, nie wiadomo za co mścił się na ludności cywilnej. Zabijano każdego przy najmniejszej próbie protestu ze strony mieszkańców. Prezydenta miasta, pana Bukowińskiego, mojego ojca i kilku starszych obywateli wzięli jako zakładników.
Dopiero po ich uwolnieniu tatuś ze swoją matką, babcią Korejwo, która po śmierci męża wyszła drugi raz za mąż za Wawrzyńca Kasińskiego, wyjechali do Wójcinka, majątku państwa Preibiszów. Kiedyś siedzieli przy stole i sporo osób z rodziny Preibiszów, nagle rozległa się strzelanina, jak opowiadał ojciec. Wystraszyli się, że może Niemcy weszli już i do Wójcinka, tymczasem okazało się, że to fornale urządzili dożynki i strzelali na wiwat.
Kuzynka Preibiszów, pani Satory, grała im na pianinie utwory Chopina, a wszyscy z przyjemnością słuchali. Udzielała Toni i innym znajomym lekcji gry na pianinie.
Ojciec w końcu przedarł się przez linię rosyjsko-niemieckiego frontu do nas do Rogowa, który był już pod okupacją rosyjską. Tu także przyjechał z Kaukazu sekretarz stryja Karola z listem od niego. „Po co tam jeszcze siedzicie i na co czekacie, aż was zabiją, przyjeżdżajcie do nas – pisał stryj. Dowiedział się z gazet, jakie okropne rzeczy się tu dzieją. – Mam dla was osobne mieszkanie, wydzielone z mojego domu...” Stryj był inżynierem cukrownictwa i prowadził własną firmę. Wtedy Tonia i Janusz pojechali jako pierwsi, na koszt stryja, do Tyflisu.
Front co chwila się przesuwał, raz byli tu Niemcy, raz Rosjanie. Jak pociąg niemiecki odjechał, na jego miejsce przyjeżdżał rosyjski. Oddział kozaków skrył się za magazynami, a na stację wjechał niemiecki pociąg pancerny. Kiedy dowiedzieli się, że są tu Kozacy, to parowóz tylko puścił parę i natychmiast odjechał, tak się ich bano.
Pamiętam rodzinę zawiadowcy stacji w Rogowie, państwa Haremzów, z dwojgiem dzieci, Kostkiem i Zosią, z którą się przyjaźniłam. Zaczął się głód, nic nie można było dostać do jedzenia, a babcia Maria zawsze była zasobna w dobry chleb, więc robiłam kanapki i dokarmiałam koleżanki.
Ojciec zdenerwowany stale grożącym niebezpieczeństwem chciał nas jak najszybciej wywieźć do Warszawy. Codziennie wieczorem ubrani w płaszcze czekaliśmy, że może uda mu się w pociągu przejeżdżającym przez Rogów wyprosić dla nas miejsca.
A tu pewnego dnia nagle wszedł do domu babci Marsowej rosyjski pułkownik, a za nim adiutant, który meldował: ”Połkownik Korejwo ....” na co ojciec aż się poderwał i wpadł mu w słowo: „Kak eto Korejwo, wot ja toże Korejwo...”. Okazało się, że nosimy to samo nazwisko i wtedy pułkownik zaproponował po rosyjsku: „ Proszę się nie martwić, ja pana urządzę w naszym wagonie”. I rzeczywiście zrobił dla nas miejsce w oficerskim wagonie. Należało błyskawicznie się spakować i z jedną walizeczką pojechaliśmy do Warszawy, a cały dobytek został w Rogowie.
W Warszawie ojciec wynajął dwupokojowe mieszkanie na Nowogrodzkiej, pod siódmym czy pod dziewiątym, razem z Ostromęckimi – stryjeczna siostra tatusia była za Ostromęckim – oni w jednym pokoju z Jurkiem i Bogdanem, a my w drugim. Chłopcy byli młodsi od nas, więc kiedy ciocia Wiktoria wychodziła do miasta, to myśmy się nimi opiekowali. Front niemiecki zbliżał się już do Warszawy, miasto szykowało się do ewakuacji ludności. Rodzice otrzymali od władz rosyjskich pozwolenie wyjazdu z dziećmi na wakacje na Kaukaz, do stryja Karola.
Niewiele zapamiętałam z niezwykle długiej podróży. Zatłoczony dworzec kolejowy, mnóstwo ludzi z bagażami. Jechaliśmy chyba przez Kijów, Połtawę, Rostów. Z okien widać było kawałek morza Azowskiego, dalej przez Baku do Tyflisu.
Podobną podróż odbyła kilka lat wcześniej, w 1907 roku matka Bronisława Korejwo, mojego dziada, Antonina z drugim mężem Wawrzyńcem Kasińskim. Tak ją opisała w kartce pocztowej wysłanej 19 grudnia tamtego roku: "Kochane Dzieci, jutro o 10 rano będziemy w Tyflisie, jesteśmy zdrowi i wyspani, no i nie głodni, ale zapasy ledwie starczą na miejsce. Chleba nie ma, tylko pszenny. Jechaliśmy kilkanaście godzin nad morzem, co za wspaniały widok. Bałwany jak domy, woda zielona (nieczytelne) z drugiej strony step i góry. Bileta kosztowały nas 41 rubli, ale platzkarty kosztowały przeszło 7 rubli. Całuję Was moje drogie dzieci. Matka"
Antonina i Wawrzyniec pojechali na chrzciny Tosi (Antoniny), córeczki Karola i Tatiany Korejwów. Karol w liście z Tyflisu z dnia 12 marca 1906 r. pisał: "Żeby Mama przyjechała do nas chociaż na miesiąc, to ja bym wysłał Mamie na drogę, bo to już 7 rok nie widziałem nikogo z rodziców i nawet ze starych znajomych. Co robi Stefan czy się gdzie uczy, jeśli chce się nauczyć, co ja umiem, niechaj go mama przywiezie z sobą i on zostanie się u nas. O, jak ciężko jak kto nie umie napisać tego czo czuje dusza, ja pisze no tak jakoś wszystko wychodzi zimno, że doprawdy sam zły jezdem na siebie. (...) prosze pisać do nas chociaż ja nie pisze, bo wiecie, ze ja nie umiem pisać listów, no myślom ja ciagle s wami i nie raz tęsknota ściśnie serce, no co zrobić dla chleba wszędzie rodzina".
Stefan Kasiński, przyrodni brat Karola i Bronisława, przebywał jakiś czas w Tyflisie z żoną, co potwierdza ich zdjęcie tam zrobione w listopadzie 1917 r.
Zamieszkaliśmy przy Kirocznej 50 – kontynuuje swą opowieść moja Mama. – Ulicę nazwano od kirchy, pobliskiego kościoła ewangelickiego. Stryjostwo powitali nas niezwykle serdecznie, a myśmy się ucieszyli, że mają dzieci. Było upalne lato. Zosia, najmłodsza z nas, zachorowała, mamusi często leciała krew z nosa, ale potem się wszystko unormowało, nasze organizmy dostosowały się do wysokości i tamtejszego klimatu. Mamusia słabo znała rosyjski, więc stryj przedstawił nas sympatycznej, wykształconej Ormiance i uzgodnili, że będę u niej spędzać cały dzień. Przerabiała ze mną arytmetykę, geografię i inne przedmioty po rosyjsku, a pod koniec dnia pytała: „Galia, wsio eto zapomnisz? – Niet, nie zapomnju” – odpowiadałam grzecznie, na co ona zaczynała mi od początku tłumaczyć. Nie domyśliłam się, że pyta, czy zapamiętałam to, o czym mówiła. Mieszkała na drugim krańcu Tyflisu, więc codziennie wieczorem wracałam do domu wygodnym elektrycznym tramwajem, tylko pomost dla motorniczego, jak pamiętam, był nie oszklony.
Niestety zbyt krótko trwały przygotowania, oblałam egzamin do gimnazjum państwowego i zapisano mnie do prywatnej ośmioklasowej szkoły z maturą pani Ludmiły Pietraszewskiej. Poziom i czesne były wysokie, ale wśród miłych koleżanek szybko nauczyłam się rosyjskiego.
Ojciec pracował w Rosji Środkowej, a mieszkał w Dżulfie na granicy z Persją (Iranem). Jego firmę, Wsierosyjskij Ziemskij Sojuz, który zaopatrywał i udzielał pomocy wojskowym, ewakuowano do Homla i do Mińska, a później do Persji. Wziął z sobą szesnastoletniego wówczas Janusza - nie znaleźli dla niego szkoły, bo nie znał rosyjskiego.
Tatuś dużo podróżował samochodem. Raz wjechał kołem na coś, co przypominało kamień, ale się poruszyło i zaczęło powoli oddalać. Oczywiście dostaliśmy tego żółwia w prezencie.
Tatuś przyjechał do nas, kiedy zbliżał się front turecko-rosyjski, w drodze przeziębił się na jakimś statku i dostał zapalenia płuc. Tonia pracowała w polskim biurze formowanej syberyjskiej brygady Bieniaka i chodziła do świetnej szkoły muzycznej. Pracowała, uczyła się i pomagała w domu. Mamusia kupiła na raty pianino.
Polacy mieszkający w Tyflisie, a było ich tu sporo, doszli do wniosku, że ich dzieci zbyt szybko się rusyfikują i założyli polską drużynę harcerską. Komendantem został druh Mularski, pan w średnim wieku, miał żonę i synka. Serdecznie się wszystkimi polskimi dziećmi zajął. Organizował zbiórki, wycieczki, często nad jezioro Żółwie, ćwiczenia i zabawy. Zdawaliśmy sprawności, nauczył nas alfabetu Morse’a, wiązania węzłów...
Był Dom Polski, w eleganckim lokalu odbywały się zebrania i wieczorynki dla dorosłych. Tonia chodziła tam z rodzicami, ale nas dzieci nie wpuszczano. Miałam polskie koleżanki, między innymi Marutę Emerykównę, jej ojciec pułkownik walczył na froncie i z gór Persji przywiózł do domu małego Kurda, sierotę. Mieszkał razem z nimi, bardzo sympatyczny pomagał utrzymywać czystość w domu, więc się zaprzyjaźniliśmy. Brat Maruty znał perski i był naszym tłumaczem.
Kiedyś byliśmy u państwa Emeryków na obiedzie z okazji przyjazdu polskiej śpiewaczki do Tyflisu na występy. Podano szynkę gotowaną z puré z zielonego groszku. Dzieci stryja ubrane w marynarskie mundurki odwożono samochodem do gimnazjum ormiańskiego Lisiejana. Natomiast w gimnazjach rządowych dziewczęta nosiły brązowe mundurki z pelerynkami - na co dzień z brązowymi z lżejszego materiału, a w święta – z białymi. Wykładowym językiem był rosyjski, ale uczono też ormiańskiego.
Stryj Karol służył w wojsku w Petersburgu i chyba stamtąd trafił na Kaukaz. Może ktoś go tu zaprosił? Ślub z ciocią Tatianą, Rosjanką, wzięli w Tyflisie, a potem urodziło im się pięcioro dzieci. Najstarszy syn, Losza, jako osiemnastolatek zabił się na motocyklu – pośrodku ulicy między torami tramwajowymi stały żelazne słupy oświetleniowe. Chłopak wjechał pomiędzy tramwaje i trafił w słup. Przestrzegam przed kupowaniem młodzieży motocykli. Dziewczynki były w podobnym wieku co my i mówiły lepiej po ormiańsku niż po polsku czy po rosyjsku. Rodzeni rodzice ich nie rozumieli. Kiedy miały jakąś tajemnicę, mówiły tylko po ormiańsku. Zresztą ich niania, Czuszanik, była Ormianką – i przede wszystkim z nią rozmawiały. Później jedna z nich, Tosia, wyszła za Persa – był wykładowcą perskiego na uniwersytecie moskiewskim, Jadzia też zamieszkała w Moskwie, Tamara wcześnie zmarła, a Zosia wyszła za Gruzina i została na Kaukazie.
Po roku wyprowadziliśmy się od stryja, dziesięcioro dzieci w jednym domu to za dużo. Tatuś wynajął mieszkanie na Wozniesienskiej. Mamusia sama prowadziła dom – robienie zakupów nie sprawiało kłopotu, pysznych warzyw i owoców było w bród – granaty, melony, winogrona, ananasy, banany... Z mięs jadaliśmy przeważnie baraninę pod różnymi postaciami. A ciasta i inne wypieki kupowało się w cukierniach. Było ich pełno w mieście. Przychodziła Gruzinka i zabierała brudną bieliznę do prania.
Dni mijały spokojnie, między domem, szkołą i koleżankami, a polskim klubem, w którym skupiało się życie towarzyskie. Ci od dawna zasiedziali na Kaukazie Polacy, którzy mocno zapuścili tu korzenie, śmiesznie łączyli polski z rosyjskim: „Zakryj dwieri, bo sobie spinkę przestudzę”, mawiali.
Potem się przeprowadziliśmy na Arcruniewską, tęskniłam do starych koleżanek i stale do nich uciekałam. Bardzo się lubiłyśmy z Leną Szmidt, Rosjanką, jej mama występowała w operze tyfliskiej. Kiedyś w jednym z letnich klubów, nazywano je „krużok”, na Kirocznej miał się odbyć koncert Wertyńskiego. Dzieci mogły bawić się w klubie do szóstej czy siódmej wieczorem, grała dla nich orkiestra i tańczyły na drewnianej estradzie. Po siódmej je wypraszano i wtedy schodzili się dorośli. Mama Leny i jej starsza siostra miały bilety na wieczorny występ Wertyńskiego, a my powinnyśmy wrócić do domu. Ale Lena wymyśliła, że schowamy się pod krzesłami i zostaniemy na koncercie. Skulone czekałyśmy aż się rozpocznie i potem wylazłyśmy. Pamiętam Wertyńskiego w stroju Pierrota - czarny kostium z białymi guzami z materiału, biała kryza, twarz ucharakteryzowana, czarne szerokie brwi, oczy dziwnie podkreślone i czarna krymka na włosach. Pięknie śpiewał przy akompaniamencie pianina. Słuchałyśmy urzeczone. Jakież zdziwienie wywołało nasze pojawienie się po koncercie. Dostałyśmy porządną reprymendę, mama Leny nazwała nas nieznośnymi dziewczynkami. Było nam bardzo przykro z tego powodu, ale wrażenia z koncertu pozostały na całe życie.
Wkrótce potem pojechałam z rodziną Leny do Mcchetu na ich letnią daczę, ze trzy stacje kolejowe od Tyflisu. Bardzo chcieli mnie z sobą zabrać, a Mamusi to było chyba na rękę, bo przez dwa miesiące wakacji miała o jedno dziecko mniej w domu. Piękna okolica, dookoła sady pełne moreli, brzoskwiń i innych pysznych owoców. Któregoś wieczoru przywieźli węgiel drzewny do samowarów i pająka. Przewędrował z kuchni do pokoju, na szczęście ktoś go zauważył i unieszkodliwił, bo to była tarantula. Chodziłyśmy na wycieczki w góry. Po drodze kąpałyśmy się w wyżłobionych przez wypływającą z górskich źródełek wodę i tarasowo ułożonych wannach. Woda była lodowata. Dookoła mnóstwo monastyrów. W jednym przyjął nas wysoki szczupły zakonnik – pustelnik. Hodował na odludziu pszczoły, a z wosku odlewał długie, cienkie świeczki, które kupowały od niego cerkwie. Poczęstował nas pysznym miodem. Kolejną wycieczkę odbyłyśmy do ruin zamku księżniczki Tamary na wzgórze u zbiegu Arakwy i Kury. Zafascynowane jej historią wielokrotnie rysowałyśmy te ruiny. Zawsze kredki i papier miałyśmy pod ręką. Sporo czytałyśmy, żeby doskonalić rosyjski. Mama Leny zabrała elegancko wydane zbiorki poezji Puszkina, Lermontowa, Obuchtina, który tu mieszkał.
I tak do tysiąc dziewięćset osiemnastego siedzieliśmy na Kaukazie. Kiedy nadarzyła się okazja wyjazdu do Polski, nie wszyscy się zgłosili. Pamiętam, jak zastępowa Toni, siedemnastoletnia wówczas Zosia Biernacka, to motywowała: „Tutaj się urodziłam, tu mam rodzinę”, więc zdecydowała, że zostaje.
Rewolucja właściwie ominęła Tyflis, nie toczono walk, o wprowadzanych zmianach dowiadywano się z gazet. Ludność cywilna nadal czuła się bezpieczna, ale stopniowo brakowało różnych towarów: najpierw nafty, ponieważ w Baku odebrano szyby prywatnym właścicielom, później mąki, cukru... Nowi ludzie zastępowali tych, którzy dotychczas o czymś decydowali.
Nas Polaków rewolucja na razie nie dotyczyła, ale coraz bardziej tęskniliśmy za krajem, więc powstał komitet organizacyjny do sprawy przesiedleń i poczyniono przygotowania. Zarezerwowano i wykupiono dla nas miejsca na niemieckim statku. Nad morzem Czarnym i w Odessie stacjonowali jeszcze Austriacy.
Najpierw dotarliśmy do Rostowa, ale nie wolno było wchodzić do portu - wszędzie należało odbywać tygodniowe kwarantanny, ponieważ szalał tyfus. Następny przystanek: Odessa. Tu statek kończył rejs. Zamieszkaliśmy w hotelu na ulicy Puszkinskiej i stąd przejęli nas Austriacy, którzy jeszcze stacjonowali nad Morzem Czarnym. Dalej pociągiem przez Orszę, Baranowicze do Warszawy, a potem do Kalisza. Po drodze odbywaliśmy kolejne tygodniowe kwarantanny.
Miejsce ojca w Syndykacie Rolniczym zajął ktoś inny. Przed wyjazdem na Kaukaz ojciec prowadził finanse spółki, był drugą osobą po dyrektorze. Syndykat, wtedy największe przedsiębiorstwo w Ziemi Kaliskiej, handlował zbożem, nasionami, nawozami sztucznymi, maszynami rolniczymi, węglem, koksem, cementem... miał swoje filie w wielu miastach, a w Kaliszu składy centralne. Ojciec znalazł pracę poza Kaliszem, ale bardzo to przeżył, zachorował na serce i niedługo potem zmarł.
Mamusia została bez środków do życia, nie było jeszcze kasy chorych ani żadnych zabezpieczeń emerytalnych. Właściwie Tonia uratowała sytuację. Wkrótce wyszła za mąż za inteligentnego i przystojnego wojskowego, Józka Trepiaka, wykładowcę w Korpusie Kadetów we Lwowie i zabrali mamusię z sobą.
Zosia po maturze zdanej u Jagiellonek pojechała na studia, na romanistykę też do Lwowa, ale bakcyl teatru nie dawał jej spokoju. Była bardzo piękna. Proszono, jeszcze jako uczennicę, żeby pozowała do obrazu Matki Boskiej, który wisi w Kaliszu w kościele ojców franciszkanów. Wkrótce przyjechała do Warszawy, do rodziny ojca - stryjenki Gajewskiej, która wcześnie owdowiała, a jej dwie córeczki zmarły na gruźlicę.
Miała wolne mieszkanie na Chmielnej, potem mieszkał tam Jurek Ostromęcki. Zosia zapisała się do szkoły teatralnej prowadzonej przez Jaracza.
Janusz zdał maturę w Szkole Handlowej w Kaliszu, chodził wtedy do jednej klasy z Tadeuszem Kulisiewiczem i pojechał na studia ekonomiczne do Paryża, Bogdan do Poznania, do szkoły plastycznej – pięknie malował.
Ja zostałam sama jeszcze rok w Kaliszu, pracowałam tam gdzie tatuś, w Syndykacie Rolniczym i musiałam zlikwidować nasze mieszkanie. Część rzeczy rozdałam, coś ktoś ode mnie kupił. Mieliśmy piękny księgozbiór w skórzanej oprawie - ojciec pasjonował się historią - roczniki czasopism i mnóstwo rzeczy, których ogromnie żal mi było się pozbyć, ale co miałam robić, musiałam się z nimi rozstać.
Ojciec był bardzo muzykalny, chętnie wieczorami grywał na flecie. W syndykacie wysoko cenili jego zawodowe umiejętności. Na zbiorowych fotografiach był zaraz po dyrektorze, za nim dwaj panowie Gałczyńscy – Stanisław i Józef, a dalej coraz niżsi urzędnicy. Rodzice przyjaźnili się z Gałczyńskimi, obie rodziny często się odwiedzały, także z Zakrzewskimi. Panowie wolny czas spędzali przede wszystkim w eleganckim Klubie Wioślarskim. Pan Motylewski, zwany Motylem, popołudniami wychodził z domu z laseczką i sunął do klubu. Jego żona prowadziła prywatne gimnazjum, była zapracowana, późno wracała do domu. Ojciec wracał z biura, po obiedzie ucinał króciutką drzemkę na kanapie, potem spoglądał na zegarek, zrywał się i biegł do klubu. Małe miasto, niewiele było rozrywek, co mieli robić po pracy – rozmawiali i grali w karty.
Był teatr, zburzony podczas pierwszej wojny, potem odbudowany, i dwa kina. Różne zespoły występowały gościnnie. Przed teatrem w zimie na Prośnie urządzano ślizgawkę, zimy były długie i mroźne. Wszyscy jeździliśmy na łyżwach.
Rodzina Wiłkomirskich, lubiana przez młodzież, prowadziła szkołę muzyczną, często dawali koncerty w sali zebrań kaliskiego rzemiosła. Przemiły był starszy pan Wiłkomirski – po śmierci żony sam opiekował się trójką dzieci i im gotował. Spotykałam go z koszyczkiem idącego po zakupy.
W Kaliszu należałam do harcerstwa, drużynowa, Janka Broniewska, realizowała tak bogaty program, że nawet przełożona szkoły miała jej za złe, iż zbytnio odciąga nas od lekcji.
Kiedy ojca zabrakło, nasze życie zupełnie się odmieniło, wszyscy się rozjechali, a ja nagle musiałam być dorosła i samodzielna...
Jak wynika z listu Stefana Kasińskiego z dnia 26 marca 1926 r., który zachował się w rodzinie Ostromęckich, wtedy właśnie nadeszła wiadomość z Tyflisu o śmiertelnym wypadku syna Karola Korejwo, Loszy, mój dziadek Bronisław był już bardzo chory, zmarł pół roku później, a jego żona, moja babcia Anna, przechodziła w szpitalu kolejną operację. Sytuacja materialna rodziny stała się bardzo trudna, ale na tym moja Matka urwała swą opowieść.
Bronisław J. Korejwo został pochowany na cmentarzu miejskim w Kaliszu, w grobowcu Józefa i Antoniny z Bórskich Trzebuchowskich.
Halina z Korejwów Prosińska
oprac. Joanna Prosińska-Giersz
Był on administratorem majątku Schlössera, długoletni naczelnik miejskiej Ochotniczej Straży Pożarnej (była też w Opatówku straż, fabryczna). Dystyngowany pan, świetnie prezentował się w mundurze strażackim. Po nim naczelnikiem był Stefan Ordziński, restaurator, a prezesem w owym czasie był Pawelec, sekretarz gminy Opatówek.
"Opatowianin", czerwiec 1997