W doliny trzody, dzwoniąc, spiesząc,
Z jodeł się rzuca cień w ich ślady,
Jeszcze się szczyty słońcem cieszą,
Blask złoty ścieląc na kaskady.
Mgłę, co się od tych wznosi stoków,
Promień poświaty w postać splata
W powietrzną duszkę, co wylata
Na jasny szczyt, z swych mokrych oków –
Z bryzgów pieniących się potoków.
O górska ksieni, dziwożno!
Patrzący na cię, milcząc pyta,
Gdy smętnym czarem wznosisz łono:
Czyś ty nie nasza Afrodyta?
Wśród śnieżnych Tatr tu i szałasów
Ścieżynkę mi zachodzisz – boska!
Jak spływasz w próg, gdzie piecze troska,
Jak świecisz w noc, jak w dzień zapasów,
I jak wybłyskasz z chmury czasów!
Tu Dant mnie w guni, rosły baca,
Puszczając słówko, łokciem trąci:
„Patrzeć się w opar – na nic praca!
Zawsze tam na dnie przepaść mąci...
I trudno przy tem na wiek zostać.
Kamienna droga jeszcze strudzi,
O bo nie blisko stąd do ludzi”.
Wiatr mnie też mgłą w twarz począł chłostać,
I tak mi zwiał tę błogą postać.
„Niech głowę wzniosą, aby nie paść...
na wichrach jeszcze słońca zdziebko”.
Rzekł mi przewodnik schodząc w przepaść,
Gdy już za rękę trzymał krzepko.
Powolny idę za mym druhem...
Mąci się głowa, płonie czoło,
Wszystko się kręci ze mną wkoło,
Tańcują Tatry mar łańcuchem,
I sam się czuję błędnym duchem.
Z stężałych ramion rodzicielki
Spada Siklawy żywa woda,
I szumi chorał – dziwnie wielki!
Jęczy tu żal i gra swoboda,
I pędzi w świat kamiennym stokiem.
Pod szczytem, gdzie omszałe progi,
Koza swe kąpie w słońcu rogi.
Zoczyła nas swem bystrem okiem,
I w gąszcz zapada jednym skokiem.
Spojrzałem w stronę... blask oślepia!
Wybucha płomień z polan stogu,
Inna w nas koza oczki wlepia,
I ząbki sczerzy z chaty progu...
A oczki pełne żywych ciosów,
Bazaltem pereł świecą usta,
Z głowy czerwona spada chusta,
Skąd w otchłań ramion – w bezdeń losów,
Rzuca się czarny potok włosów.
Góralka krzykiem wstrząsła chatkę,
I wnet wywodzi ludzi sporo...
Starego gazdę, starą matkę,
I młodszych braci też kilkoro,
Przed próg szałasu tuż na wzgórek.
Na chłopcach guńki lub kożuszki,
Spodeńki wąskie, w kierpcach nóżki,
Na kapeluszach z muszli sznurek,
A na nim kwiat lub kilka piórek.
„Witajcie górscy dobrzy ludzie!”
Ściskając bratnie dłonie wołam.
„Nie czuję nóg po dziennym trudzie,
Może tu kącik znaleźć zdołam,
Gdziebym mógł głowę na noc złożyć;
Łyżką też strawy nie pogardzę,
Bo głód niezbędny mam na wardze –
Więc wszystko zjem, co dacie spożyć,
Byleby jako jutra dożyć”.
„Niech-no usiądą,” stara rzecze.
Przymykam zatem do ogniska.
Owsiany placek tuż się piecze,
Woda już z garnka kipi, pryska,
War chłonie mąki biały czubek,
Wnet się na misce kulas pęczy.
Górska się łań też do mnie wdzięczy,
Jagód podając mi kozubek,
I owczy ser, i mleka kubek.
-Bóg zapłać! Rzekłem, wnet już syty.
Dobryście lud, jak rzadko który.
A, jak cudowne wasze szczyty!
A gazda na to: „Śliczne góry,
Ale nie bardzo dobrze w górach.
Kamień a ziółko, wody zbytek,
Takić to cały z gór pożytek.
Słonko tu skąpe, choć nie w chmurach,
Tak, że jak zwierz, człek chodzi w skórach.
Chleba przez rok nie obaczy.
Owiesek jeno z polan idzie
I kępka gruli - jeśli raczy.
Wżdyć przecie rad tej swojej biedzie!
Bo juz tak Pan Bóg w tem zaradził,
Że mu tam dobrze, tam najlepiej,
Gdzie się od wieków na pniu szczepi,
Gdzie go Swym palcem Sam posadziła,
By cudzy nie lazł i nie wadził".
- Ślicznie mówicie mądre słowo,
Jakoby z wielkiej księgi czytał...
I rzekłem jeszcze to i owo,
I o czas dawny wnetem pytał.
"Ha!" puścił dech, jak z ciężkich miechów,
Westchnąwszy, znać nie dla zwyczaju...
"Byłoć tu kiedyś, niby w raju,
Pono za onych starych Lechów,
Gdy szedł Bóg lud oczyszczać z grzechów.
Naonczas jeszcze Tatry rosły,
A miały rość na drabkę złotą,
Aby, gdy przyjdą śmierci posły,
Mógł człek do nieba iść piechotą.
Ale czart pełen złych omamień,
Wytknął z gór róg na świętą drogę,
I skrwawił bosą Pana nogę.
Więc rzekł Bóg górze: "W głaz się zamień!
I góry się przedzierzgy w kamień".
Gdym zdumiał nad tą piekną wiarą,
Przez pamięć przeszły krwawe rzeczy -
Pycha wciąż żga rogatą marą,
I dotąd Boski krok kaleczy.
Wtem gemza błysła ust koralem...
-"A skąd idą?" słówkiem natrze.
-"A z kraju", rzekłem i w twarz patrzę,
Wszędy się radość mięsza z żalem
Czuję, żem wspomniał Jeruzalem.
Siedzę więc cichy, bardzo skromnie,
Jak na dnie czyśćca wielka skrucha,
Stara góralka idzie do mnie,
Pod brodę głaska, czule grucha
I błogosławieństw szepce pacierz...
Już mi się przez łzy dwoi chatka,
Już jak rodzina moja matka,
Stoi nade mną górska macierz.
O! nacieszże się, serce, naciesz!
Wypłacz tu wszystkie swoje biedy,
Utul się w ciszy, zaczerp mocy -
Kto wie: czy jeszcze, ach! i kiedy?
Spłynie ci taki dzień wśród nocy,
Dzień, jakby twych Zielonych świątek!
Tymczasem górskich chłopców rzesza
Ze mchem i chrustem w próg pospiesza.
Za chwilę-m legł w szałasu kątek,
Przebłogich marzeń snując wątek.