Przyszedłem na świat przez bój z śmiercią wielki,
Przyszedłem na śiwat przez śmierć rodzicielki,
Życie mi dała swoim matka zgonem...
Zachód jej słońca był mych dni jutrzenką,
Jęk jej ostatni mego świtu dzwonem,
Zmartwiała ręka pierwszych pieszczot ręką...
Z ócz swych rzuciwszy po ostatniej skierce,
Pierwsze zatliła w mych źreniczkach zorze...
W śmiertelnym rzucie trupem ścieląc łoże,
Tchnienie ożywcze wionęła mi w serce...
Lecz gdy się moje ocknęło z pośpiechem,
Już jej się w łonie nie rzuciło echem...
Leżała blada w jasnem świetle świętem,
Jak z alabastru lampa wystudzona
Z wonnego ognia, co wygasł ze szczętem...
Już cichą była na płacz dziecka skargi...
Już nie zadrgnęła ręka pełna chłodu,
I mróz mną zatrząsł, jak od śnieżyc lodu,
Gdym do jej łona przytulił me wargi...
Więc żądna życia rączyna okrutna
Biła, targała blade gięzła płótna,
Dziąsełka gryzły białe piersi wzgórza...
Lecz nie trysnęły życiodawcze tonie.
Tylko się mała, sina śmierci róża
Po ukąszeniu mroczyła na łonie...