Stefan January Giller


Krótkie Curriculum Vitae Matyjasza...

 

Krótkie

Curriculum Vitae Matyjasza,

co zwan był Kobeżnikiem na Wilczej Ustroni.

wedle słów pewnego starego tradytora

w rym ujęte i światu przedstawione

przez

Stefana z Opatówka

 


Quam sunt fata similia! Po głowie się macam,
I jak człowiek co szuka, oczy przed się zwracam;
Ślizgają się dwa palce w poprzek po łysinie:
Nie ma na czem się ostać wzrok na karczowinie...
I rzewno mi jest patrzeć w poleśne pustkowie...
Otóż z lasem na ziemi, co z włosem na głowie!

Bo ono trzeba wiedzieć, że dawnemi czasy,
Z południa i z północy schodziły się lasy:
Od gór, mówię, Chrobackich, Morza Bałtyckiego
Aż do Częstochowy, do centrum świętego;
I tu już jakby dalej iść się nie ważyły,
U stóp się Jasnej Góry wieńcem położyły.

A że to lasy dawne, o których rzecz czynię,
Były, rzekąc, dąb w dęba starosty w dębinie,
Przy których klony, świerki, wiązy, buki, graby,
Kupiły się w gromadę, jak czeladne draby.

A człowiek staroświecki, co bił dzicz pogańską,
Konterfektował wszystko z tarczą chrześcijańską;
Stąd też i ów pas boru z gór do morza brzegu,
Quasi starą husarię stojącą w szeregu
Przed Najświętszej Panienki lechicką stolicą,
Nazwał więc po swojemu „Panieńską strażnicą".

Jakoż się owo imię sprawdzało w tym czasie,
Dopokąd stały dęby na strażniczym pasie.

Mówili mi starcowie, którym wierzyć mogę.
Że raz tu w nim Husyci zatracili drogę,
Kiedy nieśli klejnoty zabrane z klasztoru;
Błąkali się wszerz i wzdłuż po cienistym boru;
A ilekroć już pewni, że do kresu przyszli,
Zawsze się w onym punkcie znaleźli, skąd wyszli:
I dotąd kołowali w opacznym kierunku,
Pokąd im żołnierz polski nie odbił rabunku.
A tak więc, quam est semper i ta male parta.
Jako mówi makaron, wyszła im na czarta.

Za króla, co nieszczęścia liczył na tysiące,
Za Jana Kazimierza, Szwedy bobrujące
Gęstą kupą rajtarów z chciwym knechtów gminem,
Wlazły w pas on strażniczy, przed, czy za Olsztynem?
Aliści dęby stare, czując wraże plemię,
Poczęły się chwiać całe i walić na ziemię,
I przygniatać tę spłazę, gdzie stała rajtaria.
Tak to ongi broniła ta leśna husaria,
Virtute miraculi potężnego Boga,
I nie wyszła już z pasu żadna szwedzka noga.
Tylko dusze - do piekła.

                               Jak długa granica,
Miała dwa pasy leśne Panieńska strażnica.
Ten, co się od gór spuszczał, górskiego miał miano,
A co z morza wychodził, morskim go przezwano.
Pas morski pięć województw oddalonych spinał:
Na bagnach się w pomorskiem od morza poczynał,
Z gnieźnieńskiego w poznańskie wschodnim skrętem wbiegał,
Przez kaliskie z sieradzkiem w podłuż się rozlegał:
A gdy ziemię wieluńską przerżnął jak po sznurze.
Łączył się z pasem górskim tuż przy Jasnej Górze,
Która w centrum ich stojąc i wiążąc je z sobą,
Błyszczała niby spinka szmaragdu ozdobą.

Za mej jeszcze pamięci, w naszej okolicy,
Dochował się ślad pasu Panieńskiej strażnicy:
Choć już jak wyspy na nim stały karczowiska,
A na nich kupy osad, jak świeże mrowiska.
Stoją mi dotąd w myśli, siekierą nie tknięte,
Te okiem nie przejrzane, cyfrą nie ujęte,
Szanowne w cieniu lat swych i tym cieniem sławne,
Wiece leśnych starostów, one bory dawne,
Co pono biły pokłon Mieszku w postrzyżyny.
One bory: Dębego, Szczytnik, Bukowiny;
One: Brzezin, Jasionny, Klonowy, Chajowa,
Sokolnik i Dąbrowy, Wierzchlasu, Turowa,
Jaworzna i Szyszkowa, Lipia, Wilkowiecka,
 Że o innych przemilczę.

                                   Gadka staroświecka,
Jak kur leśny wypłoszon z swych wiosennych wczasów,
Głuży mi po pamięci onych dawnych lasów,
I jedno przypomniawszy wiele przypominałem...

Opowiem więc Waszeci, co sam zasłyszałem,
Gdym się z pieski za liszką ganiał na koniku,
O pewnym Matyjaszu, leśnym kobeżniku.
A choć w tym Curriculum nadarzy się przerwa:
Audi puer attente, et guid audis – serva
Intra claram memoriam, ad majorem gloriam
Tam temporum altorum quam rerum veterum.


Otóżto w one leśne, dico, lepsze czasy,
Gdy się bory zrastały na strażnicze pasy,
Była tutaj dolina borem opasana,
Alias Wilcza – Ustroń vulgariter zwana,
Że wilczyce tu co rok na wypłód chadzały.
Wygon to był nie duży, ale też nie mały,
I obejść go wokoło nie szłoby ci sporo,
Bo w poprzek jedną staję, a w podłuż miał czworo;
Przytem boki zatkane gąszczem wielorakim:
Głogiem, cierniem, jeżyną i innym chruśniakiem.

Tu oto w tej dąbkami porosłej leszczynie,
Płynęło toż źródełko, co i teraz płynie,
Tylko znikła ta chatka, co stała na świadki,
Że odeń wziął zakątek przezwę „Rosochatki” .
Rosły tu jak w czworaku, jak gdyby pod miarę,
W dość prostej paraleli cztery dęby stare.
Architekt, co zamyślał budować w tym lesie,
Podwalił pod nie bale na cztery przyciesie,
Sklinował przy rosachach czterema przyciągi,
Na powałę zarzucił jedlinowe drągi;
Przytwierdził niskie kozły i w górę nastroszył,
;Mchem lekkim, nie przesiąkłym pokrył je i poszył;
W czem mu też pomagały ptaki należycie,
Siejąc wrzos i bylicę na meszne poszycie.
Wyplótł potem ścian cztery grubawą łoziną,
Pozatykał mchem szpary, a dziury darniną;
Z tyczek komin podźwignął i gliną ogładził:
A tak, prostym rozumem, chatkę wyprowadził.

Że zaś chatka meszna wśród boru głuchego,
Wyglądała pociesznie jakby coś żywego,
Że w dęby wklinowana do samego rdzenia,
Zdawała się wyrastać z wspólnego korzenia;
Przytem, że i budulec prosto cięty w boru,
Nie znał piły ciesielskiej, ani też toporu;
Że więc po niej tu owdzie sterczał sęk nie gładki:
Stąd zyskała i słusznie przezwę Rosochatki.
Dopieroż, gdy wieczorem lub o wczesnym świcie
Spadały mgły kroplami na meszne poszycie,
I na po niem rosnące bylice i wrzosy,
To już ta Rosochatka była chatką z rosy.

Stała też Rosochatka na doprawdy składnie,
Choć trochę za przykośno i nazbyt zasadnie!
W obejściu był tu oraz porządek wszelaki.
Co wnet się sam pochwali, gdy opowiem jaki?

Na podwórku za chatą, takiejże struktury,
Strzecha była na słupach, a przy niej wilk bury,
Co dla swych sentymentów wołan był: Pokorny;
Jakoż wcale nie pyszny, układny i dworny;
Ujęty za obrożę w skręcone powrozy,
Pilnował skromnie stajni i szopy na wozy.

W stajence klaczka Rześka z konikiem Drabantem,
Żyły w zgodzie przykładnej z baranem Dyszkantem;
Choć tenże rej przy żłobie wyłącznie prowadził,
Co dziwniej, Pokornego nieraz w bok usadził...
A Pokorny, znać ćwiczon w sąsiedzkiej dworności,
Najpokorniej ponosił bodźce życzliwości.
Szczerząc zęby, dmąc w kułak paszczęką klapiatą.
Jako zwyczaj jest mówić.

                     W zaroślach przed chatą,
Ogrodzony kołami, nad strużki pobrzeżem,
Był zwierzeńczyk nasadzon co łatwiejszem zwierzem,
Na którym się wpasały myśliwe sokoły.
Skakał tu przy sarence króliczek wesoły,
I zajączek kusajda, z jelonkiem wyskokiem.

W zwierzyńczyku w pośrodku na drągu wysokim
Stał gołębnik okrągły. Zamiast chorągiewki,
Na bocianich piszczelach odzianych w cholewki
Z tołuwem i głowizną paździerzem wypchaną,
Z zawieszoną na kręgach strzępiatą sukmaną,
W kapeluszu z piórami puchacza i kraski,
Udaną dzierżąc strzelbę z jałowcowej laski,
Czatował ślepy, trafar vel straszek na ptaki,
I celował ze szczytu, jak Zoilus jaki,
Co się składa i mierzy, wszelakoż nie spuści...
Jakoż mu na rusznicy przy samej czeluści,
I na głowie wróbelki siadały niegrzecznie...
Jeno leśnik skrzydlaty, po dworsku, statecznie
Obchodził się z tym dziwnym a strasznym subiektem,
Estymując w obłokach z należnym respektem.

Przed drzwiami Rosochatki, wysmukła borówka,
Chodziła na łańcuchu liszka Adwentówka,
Tak zwana, dla skromności godnej podziwienia!
Która ją salwowała od postu strefienia,
Nauczała pogardzać mięsnych pokus głosem,
Co wabiły do grzechu tuż pod samym nosem,
I trzy sensa łaskoczące, zaostrzały czwarty,
Na kury, kaczki, gęsi, najwścieklej zażarty.

Owoż i z człekiem chytrym toż samo się staje...
Czego w pazur nie imie, nie waży za jaje;
I taka wzgarda rzeczy więc mu we łbie siedzi,
Jak liszki na łańcuszku dla śmietnej gawiedzi.

Wzdłuż całego okapu, tuż pod strzechą chatki,
Wisiały długim rzędem różnokształtne klatki.
Były w nich posadzeje z głośnymi wabiami,
Dobre wielce na służbie przy łowach z sieciami:
Turkawki turkające, gruchliwe gołąbki,
Makolągwy pogwizdne i donośne ziąbki,
Jemiołuchy skwierczące, ciurkliwe dzięcioły,
Kosy, szpaki poświstne, piskotne kwiczoły,
Gile, czyże, przepiórki, szczygły i sikory,
Skowronki i ledwuchny  i inne kantory,
Które wszystkie o świcie rannymi dyszkanty,
Chóralne na dzień dobry śpiewały kuranty.

Po ścianach niżej klatek szły kołki drewniane,
Na których były ongi przyrządy wieszane
Do łowiectwa wszelkiego na ptaka i zwierzę:
Więc włóczki, czyli lepiej powietrzne kacerze,
Sprężyny - samołówki i siatki - zawiaski.
Wędki ptasie: wątony i zdradne potrzaski.
Spary do poruszania, z sidełkami tykle,
Ponoża, które zowią obręczowe wikle,
Szaterek, który z płótna zielonego bywa,
I w którym się na czatach rad łowczy ukrywa,
Płachta ze łbem bydlęcym, farbowana korą,
Którą na się myśliwi, by zejść stado, biorą,
Żelaza na borsuka, na kunę, na wilka,
I piszczałek przywabnych wisiało też kilka;
Przepiór z kości łabędzia zgrabnie wyrzezany,
Dobry na przepierzyce i na one brany,
Kuwiek z sarniej piszczeli na pućki i sowy,
I kwiel z rogu na drozdy, na kosacynowy,
Oraz trąbka - chartówka do polowej szczwanki,
I róg gończy - kniejowiec na leśne naganki.

A wisieć to tu miało w tak pięknym porządku,
Tak każde na swym miejscu, na kołku, na prątku;
Tak nic dodać, nic przydać, nic ująć, nic schować,
Że było na co patrzeć i czym się radować:
Tak składnie, choć gromadnie.

                              Dwa jelenie rogi,
Rosochate, zjeżone gęstemi odnogi,
Nad drzwiami Rosochatki przybite sterczały.
Na rogach, po gałęziach sokoły siedziały,
Łowce szlaków powietrznych szlachetne i bitne:
Krzeczot rudy, co nogi zwykł miewać błękitne,
Kobus raby po części a po części kary,
I drzemlik pomierniejszy jarzębato – szary,
Oraz kurnik - jastrząbek i dwa krogulaszki
Wpaszone na przepiórki i pomniejsze ptaszki.
I siedząc one łowce, wsłuchując się w bory,
I w kwilące tuż obok po klatkach kantory,
Rozmyślały szeroko o niebieskich łowach,
Niby mnichy pierzate w skapturzonych głowach.

Przestąpiwszy próg chaty, wnet pieski ciekawe
Zaraz do cię na wstępie, pytając o sprawę,
I wietrząc chęć ukrytą podnosiły pyski
Z rogoży w kącie chaty z za obrocznej miski.
A było wszystkich pięciu: Ujadacz, Dusiciel,
Rozbój, Potrop, Doskwierka; i znać, że karmiciel
Mądrze je wyhodował na owsianej tłuczy,
Która zdrowo posila wszelakoż nie tuczy,
Zwłaszcza gdy się odmięsną pomyjką podlewa.
Bo im żeber nie wzdęły rozepchane trzewa,
I smagło wyglądały.

                                  Na lewo od sieni
Wchodziłeś do ptaszarni, do której w jesieni,
Gdy akwilon ściął wody i dmuchnął śniegami,
Wsadzały się sokoły i klatki z ptakami,
Jeno mnichy w dystancji od kantornej ciżby;
Na prawo zaś drzwi wiodły do mieszkalnej izby.

Gospodarz znać niewprawny w pisiemne mozoły,
Posadził kredą na drzwiach trzy grube gryzmoły,
Które symbolowały Trzech Króli w pochodzie,
Wyżej nieco krzyż skośny, jak gwiazdę na wschodzie,
A pod nią wyraziście bieżący Rok Pański.
Dzisiaj, jeszcze sam tylko kmiotek chrześcijański,
Tak drzwi obwarowywa w doświadczone signa,
Że do nich złego człeka, zła dola nie przygna...
I dopókąd mu na drzwiach stoi to pisanie  
Miłościwie dlań lala płyną nieprzerwanie,
A człek każdy, co wstąpi na izdebne deski,
Gościnne niesie cnoty, niby dar królewski,
I Boga pochwaliwszy w prostym mu pokłonie,
Składa serce, jak złoto, a mirrę i wonie
W rzetelnych, szczerych chęciach

                                  Do prawej futryny
Przybita była gwoździem kropielniczka z cyny,
Której wodą przychodzień żegnał się za progiem.
Jakby pragnął oświadczyć - że wstępuje z Bogiem
I czyste swe intencje chce poświęcić jeszcze...

Jak izba wyglądała, w krótkich słowach streszczę.
Była jako dawniejsze: biała i nieciasna,
0 trzech oknach szerokich, więc widna i jasna;
Z piecem aż pod sam pułap glinianym, pękatym,
I z przypieckiem w kształt ławy szerokim, płaskatym.
Na środku stał przykryty stół wielki, dębowy,
Na nim był bochen chleba, sól i dzban cynowy,
Przekąska, którą i dziś stawiają dla gości.

Ale była w tej izbie raritas rzadkości,
której już nie zobaczysz - chociaż by cię vena,
Per modum ciekawego w beczki Dyogena,
Wyciągnęła pójść szukać jej po świecie całym -
I choćbyś tak szukając z świeczką o dniu białym.
Wstępował w każdą chatę i dworek szlachecki...
A był nią: u pułapu podciąg staroświecki!
Prosta belka, lecz naszym gołym niepodobna:
W różne głoski i kształty rzezane ozdobna.

Na jednym więc jej końcu, Imię Jezus święte.
Było dłutkiem wżłobione, i w nimbus opięte;
Na drugim, stał w koronie z cierniami ostrymi.
Krzyż Pański z mąk narzędźmi, a pomiędzy nimi.
Począwszy od Imienia w nimbusowym słońcu,
Szedł wzdłuż belki do krzyża, na drugim jej końcu,
Długi, wąski, jak ona epigramat na dom.
Powtórzę, bo rzecz rzadka i dobrzem go świadom.
Jako bym sam wdłutował:

    Ja w Jmię Twoje
    Podźwignion stoję.
    Mnie w Twej obronie,
    Potwór nie schłonie.
    Ogień nie spali,
    Burza nie zwali.
    Powódź nie spławi,
    Ziemia nie strawi.
    I czas nie skruszy.
    Ni z miejsca ruszy.
    Powszechny zamęt.
    Krzyż mój fundament.


          Uważ, jak to roztropnie, w onej epigramie,
Przemilczano niszczące złego człeka ramię...
Jak przeczuwał los chaty co ten wiersz dłutował,
Że w nim ręki człowieka z niczym nie zrymował -
Ręki, sroższej nad bestie i straszne momenty!
Która, tam... gdzie śmierć zadać, nieraz elementy
Wzdrygały się okrutne nieukrócone,
Moc zaglądną traciły lub pierzchały w stronę -
Gdzie tężały struchlałe potwory pożercze –
Podnosiła się z hańbą na dzieło mordercze
I spadała z ohydą!...

                             Od dawnego wieka,
Taką była w zniszczeniu słaba ręka człeka.
0 czem pilnie rozczytuj Żywoty sług Pańskich,
Męczenników, męczennic, świętych chrześcijańskich,
A dojdziesz prawdy sprośnej: że przeżyli męki -
Ale przeżyć nie mogli ciosu ludzkiej ręki;
Że żaden ich element nie tknął i nie spożył,
A człek ręką katowską na ziemię położył.
Wtem jest wielka nauka...

Osobliwszy też jeszcze i dziś niewidzialny,
Był w rogu onej izby zakątek sypialny -
Legowisko myśliwca, gdy go zmogły trudy.
Stał tam tapczan drewniany - istne dławidudy!
Długi, wąski a wzniosły, stąd smagłej postury,
Z wezgłowiem przez dwa kołki wzniesionem do góry,
Sam na nóżkach brzozowych, które to pedały
Brzozową także ramę na sobie dźwigały,
Wybitą tarciczkami wąskimi, jak szkudły.

Na tapczanie, niedźwiednia z puszystymi kudły
Rozpostarta leżała, znana z swej własności:
Że kurcz z szpiku wypędza przez nagrzanie kości,
I krzyż w górę prostuję.

                                   Ociosany drążek
Stał wbity za tapczanem, na nim płaski krążek,
O który wsparte strzelby: dźwirówka – marmurka,
Grzbietówka z paskiem wpodłuż, okrągła dwururka.
Sztuciec do kul kanciaty, z rowkami trafarka,
I szturmak do krajanek, i długa janczarka -
Skupiły się gromadką w uzbrojony stożek.
Kosztur zaś, szabla, torba i do prochu rożek.
Wisiały na rusznicach.

                      W środku krążka, z dziury,
Sceptrum ptasie zatknięte, sterczało do góry.
Ulubieńczyk myśliwca i stałych faworów,
Najszlachetniejszy z wielkich, rzadkich białozorów.
Raróg - polak olbrzymi przezwany sternikiem
Siedział na nim i dumał...

                            Z radosnym wykrzykiem,
Wyprzedzając kobusów, jastrząbów, sokołów,
Rzucał się on najpierwszy lecz na grubszy połów
I powracał ostatni z łupem w dziobie żywym.
Był on przytem w tej izbie zegarem myśliwym,
Bo zaraz po północy z pierwszemi kurami,
Ocykał się na berle i kłapał skrzydłami.

Pod pułapem na ścianie, w sukience z purpury
Królewska nasza Matka z Świętej Jasnej - Góry,
W złocistej stała bramie, a tuż po prawicy,
Gromnica w pęku z wrzosu i polnej bylicy.
I stała tam ta Matka w prawym Majestacie!
Bo raróg, co na berle przy Jej siedział szacie,
Z skrzydłami złożonemi w kształt powietrznych wioseł,
Wyglądał, jak królewski Niebios Pani poseł.

Jeżelim się nad miarę nad tą chatką bawił,
I wszystko, co tu było, copiose sławił,
To już najpierw dlatego, żeć się to kleiło,
Że wspomnieć ten porządek samemu mi miło;
Przytem, abyś też wiedział i w pamięci chował,
Że człek dawny gdy sprawę jaką umiłował,
To się jej oddał cały niby młodzian w drużby,
Jak mówią z bebechami, i pieczęć tej służby
Znać było w rąk robocie i na każdej rzeczy!

Dziś to jakoś na opak, praca służbie przeczy.
Dla Boga niesiem pokłon, a świeczkę dla czarta;
I dzieł naszych nie poznasz, jak z twarzy bękarta...
Mówię to, choć nie w miejscu, lecz w stosownym czasie,
Bo mówić, gdy co boli, i trzeba, i zda się.

W onej Wilczej Ustroni, z której karczowiska...
W tej chatce Rosochatce, z której krom nazwiska
Nic tu nie pozostało, a które to obie
Przed oczy ku pamięci przedstawiłem tobie,
Mieszkał czasu dawnego, przepomnianej daty
Architekt oraz heres wyż rzeczonej chaty,
Matyjasz zwan Kobeżnik, z dwornią wyćwiczoną,
Z kuchtą, strzelcem i rajcą, a jedną personą...
Bo quam unus triumvir wszystkie trzy urzęda,
Piastował w swej osobie godnie Łukasz Zgrzęda.
Obaj byli niemłodzi... Lecz choć krzyż lat ciężkich
Przygiął im nieco grzbietu, a po czołach męskich
Pięła się do łysiny długa zmarszczek drabka,
Ćwiki to były czerstwe, jak zimowe jabłka.

Oboje żon nie mieli, a zatem i dzieci,
I żyli tu w tej kniei jak anachoreci.
Jakoż o nich mówiono i nie bez pozoru,
Że ptaki im szlachetne z sąsiedniego boru
Niosły w dzióbach na pokarm dzienne swoje łupy.
Tak było, ale latem, gdy z twardej skorupy
Kłuły się orły młode iglastymi dzióby,
W swoich gniazdach chruścianych.

                             Wtedy na drzew czuby
Łukasz oko swe zwracał, gdy po boru chadzał,
Zbierał gniazda z piskłęty i na dębach sadzał.
Tych, co rosły przy chacie, i w tem sekret rzadki,
Dlaczego na te dęby - stare orle matki
Znosiły dzicz borową, a po którą z worem
Właził Łukasz, paproszył i co dzień wieczorem
Zabierał (w tym do każdej podobien macochy),
Zostawując dla piskląt na gnieździe paprochy.

Co zacz był ów Matyjasz i jakim klejnotem?
Skąd i na czym się pisał? Trudno wiedzieć o tem,
Gdyż w całej okolicy, w okół na sto koni,
Zwano go Kobeżnikiem na Wilczej - Ustroni.

Jednakże, gdy na wszystko com zasłyszał baczę.
Wnoszę, że Generosus i tak go tłumaczę:
Że miał szablę przy boku, więc possesionatus;
Że gardłował pro bono, zatem bene natus.
Bo szabla o szlachcicu dowodne świadectwo,
A służba dobrej sprawie wrodzone szlachectwo.
Byłto więc polski szlachcic.

                                    Jakie zawieruchy
Przygnały go w te bory, na ten wygon głuchy?
Dlaczego w tej Ustroni niby niedźwiedź siedział?
Nie mówiono mi o tym, bo i nikt nie wiedział.

Wiem tylko, że żył tutaj z zwierzęty i ptaki,
Że szum borów rozumiał, czytał gwiazdne znaki,
Że każdej bestii leśnej inak odpowiadał.
A z ptaki powietrznymi po ptasiemu gadał:
Słowem, że żył jak leśnik.

                          Przez pierwsze półrocze,
Od marca aż do września wiódł życic robocze:
Robił lepy z brzozowej i świerczej jemioły,
Zaprawiał w zwierzyńczyku do łowów sokoły,
Układał pieski gończe, łatał stare siatki,
Restaurował narządy, reparował klatki,
Czasami wziąwszy wąton lub strzelbę trafaka
Wyprawiał się na łodzi po mokrego ptaka,
Jeździł z votum dokoła w wiecowej potrzebie,
A w końcu, jak dziad z kijem, o żebranym chlebie
Na odpust Narodzenia szedł do Częstochowy.
Skąd, gdy wrócił na jesień, rozpoczynał łowy,
I rzemiosło myśliwskie czynne i ochocze
Wiódł już odtąd bez przerwy przez drugie półrocze.

Kobeżnikiem zaś leśnym na Wilczej - Ustroni
Dlatego zwan był wszędy w okół na sto koni:
Że raz każdego roku wśród tych głuchych borów
Gędził... ale dla leśnych tylko audytorów,
To jest (iż go porównam z Apollem zdziczałym),
Dął na kobzie myśliwskiej wilczyskom zgłodniałym.
Jak to było, opowiem.

                              Kiedy mróz grudniowy
Przejął ziemię do szpiku, kiedy śnieg ponowy
Skrzypiał pod podeszwami z gruntu przemarznięty,
Sople z dachu owisły w lane diamenty,
Nawisy z drzew spadały srebrnemi bisiory,
Mgły się tłukły po boru jak senne potwory,
A chatka zmarzłą rosą pokryta poranną,
Zdała się ową w bajce czarodziejską szklanną;
Wtedy kiedy się w Panu każdy twór weseli,
Na Adama i Ewę pierwszych rodzicieli,
W wigilią Narodzenia Zbawiciela świata,
Winszując szczęścia tego i dosiego lata,
A z sobą oracyjne przynosząc opłatki,
Przychodził po kolędzie do tej Rosochatki,
Nie Pater Reverendus, Jubilatus Lector,
Lecz całego konwentu Mecenat - Protector,
Bo go żywił i stroił w dobrodziejów dary;
Kwestarz od Bernardynów, braciszek Hilary.
Dla lekkiej krotochwili zwan Mnisza Przynęta.

Nad wszystkie dni szczęśliwe Wigilia święta,
Jestto dzień, w którym każdy czyni swe praktyki,
Przyszłego pragnąc posieść szczęścia prognostyki.
Mawiał leśnik Matyjasz do księdza kwestarza:
„Ot i dziś, gdy Jegomość w sam się czas nadarza,
Wartoby się przekonać (gdy racje podwójne),
Czyli zawsze wilczyska na mą kobzę czujne?
Trzeba szczęścia spróbować, aby przyszłe wiedzieć”
Tu już dłużej na stołku mnich nie mógł dosiedzieć,
Zrywał się, piorunował, groził mąk łańcuchem,
I nazywał zabobon antychrystskim duchem.

Matyjasz wśród piorunów nagle się zapinał,
Powstawał, ścierał ręce i tak grom zaklinał:
„Aj, Mości kwestarzeńku, jam teolog lichy... .
Ależ mróz decembrowy, to panie nie chichy!
To para w gębie marznie, nos się szronem bieli.
Jak też tam Jegomoście wytrzymają w celi?
Azaż sempiternitas tak Waszmoście grzeje?
Bo to słyszę, nie noszą giezeł Dobrodzieje,
A porteńki to ledwie Reverendus który...
Et, możeby się zdały pod habit wilczury?
Ot ja szczęścia spróbuję a klasztor skorzysta,
I mnie zabobonnika z kleszczy antychrysta
Wyciągnie paciorkami..."

                                   I tymto fortelem
Rok rocznie udobruchał, jak zadanym chmielem,
Matyjasz Hilarego, i tym go nakłaniał,
Że dłużej już udziału przyjąć się nie wzbraniał
W łowach na próbę szczęścia.

                                    Z praktyką więc zgodnie,
Gdy pierwsze na firmament weszły gwiazdy wschodnie,
Klaczka Rześka, wprzężona w pomierne saneczki,
Zajeżdżała przed chatę. Ksiądz kwestarz, bez sprzeczki
Właził z biczem na kozieł udając woźnicę.
Łukasz grubo ładowne wynosił rusznice
I obstawiał onemi w krąg siedzenie całe,
Poczem wkładał prośczaka, głośnego kwikałę,
W końcu siadał Matyjasz - i sza! bez rumoru,
Podsuwali się obaj do krawędzi boru.

A Łukasz pogwizdując tymczasem kuranta,
Wprzągł do drabiastych sani konika Drabanta,
Pochodnię gorejącą z długiej smolnej szczapki
Na wstręt i popłoch wilkom przywiązał do drabki,
I śladem pierwszych sanek po śnieżnej kolei,
Sunął truchtem powolnym do borowej kniei.

Braciszek, z Matyjaszem pod bór podjechawszy,
„Pru” krzyknął i klacz ściągnął. Matyjasz powstawszy,
Prawą ręką z siedzenia wyciągnął szturmaka,
Pod lewą pachę włożył i ścisnął prośczaka,
Przyklęknął na siedzeniu i w takiej posturze
Wziąwszy na cel szturmakiem, zakrzyknął:
„A nuże! Zatnij a bez żałości po najczulszej skórze!"

I zaciął kwestarz Rześkę i pomkła w galopie
Brzegiem boru po wilczym udeptanym tropie.
Matyjasz lewą pachą naciskał kwikałę...
Na ton klarnetowy wilczyska zgłodniałe
Wybiegły wyjąc z boru szarym, długim stadem.
I pędziły za kwikiem, za sankami śladem.
Matyjasz dopuściwszy na wystrzał wilczyska,
Pluskał im poociemku w iskrzące ślipiska,
I za broń nową chwytał i w powtór się składał,
I co strzał, to trup świeży krwią charkając padał.
A wilczyska rozżarte zaciekłem nęceniem,
Głośnym kwikiem prośczaka, klaczki Rześki rżeniem,
Nie strachając się prochu, ani huku broni,
Ścigały Matyjasza po całej Ustroni,
Jakby szturmem wziąć chciały.

                                Dopiero gdy z chaty
Buchło światło przez szyby, gdy domowe czaty,
Psy, zawyły żałośnie wietrząc Matyjasza,
Zatrzymały się nagle... a głownia Łukasza,
Który jechał za hukiem, i co strzał to zsiadał,
I łup na jedną kupę między drabki składał,
Spłoszyła niedobitki.

                                  Otóż przerzeczony
Matyjasz, przez konterfekt dziwnie przybliżony
Podobieństwem owego pod pachą prosięcia,
Do mieszka kobeżnego a kwiku do dęcia,
Wystrzałów, które zbytnie miarkowały kwiki,
Do tempów przybijania pod takty muzyki;
Naszczekiwań zaś wilczych i wyć wściekłych chorów.
Do nieskąpych aplauzów głośnych audytorów;
Z tych więc tedy pobudek, powszechnym językiem.
Zwan był, jakto się rzekło, leśnym Kobeżnikiem,
A owe wilcze łowy na próbę szczęśliwą,
Kobzą alias dudą ochrzczone myśliwą.

Gdy tak tedy Matyjasz z Bernardynem społem
Tryumfalnym objechał swoją Ustroń kołem,
Niby wilczy monarcha po bojowym szlaku;
Gdy i Łukasz tuż za nim jadący w orszaku,
Siedząc na kupie wilków. jak na danin stogu,
Nadjechał też niebawem i stanął u progu.
Znoszono łupy z sani i z wiktoryą wielką
Otwierano drzwi izby.

                         Tu pod średnią belką
Wisiał sznurek konopny oblepiony złotem;
Na tym sznurku kagańczyk z gorejącym knotem;
Pod nim zaś wielka gwiazda (do pory stosownie)
Z oracyjnych opłatków sklecona kunsztownie,
Dzieło księdza kwestarza i Łukasza razem.
Przed w hojnę przystrojonym, cudownym obrazem
Jarzyła się gromnica u Maryi kolan,
A z porzuconych na stos długich smolnych polan
Buchał i skwierczał ogień w potężnym kominie,
l biła światłość z izby, jak w świętej godzinie
Uderzała przed wieki z Betlejemskiej szopy,
Tylko że nie niebieska.

                             Zbóż wszelakich snopy
Stały chyląc swe kłosy w każdym węgle chaty,
Na uproszenie łaski, aby od tej daty,
W której się rodzi Zbawca człowieczego rodu,
I one się rodziły w ciężką plagę głodu.

Stół potrząśniony grubo sianem leśnem, suchem,
W okół był obciągnięty żelaznym łańcuchem,
Na pamięć i na żywe przypomnienie sobie,
Że ten, co się urodził na sianeczku w żłobie,
Wszystkie serca ku sobie jak ogniwa sprzągnął,
I takimto łańcuchem ziemski glob obciągnął,
By z nienawiści nie pękł.

                                       Wigilijne strawy,
Roznosząc w ciepłej parze korzenne przyprawy,
Stały na stole w misach lub z angielskiej cyny,
Lub w biało polewanych z twardej polskiej gliny:
Siemieniucha konopna, szczupak na szafranie,
Karp w długim białym sosie, arcyprzednie danie,
Śledzie mleczną podlewką zaprawione biało,
Dalej w mące tarzane i smażone cało
Karaski z okuńkami i drobniejsze rybki,
I wreszcie kluski z makiem i z kapustą grzybki;
Co wszystko kuchta Łukasz z klechą Dobrodziejem
Zaprawiali makowem mlekiem lub olejem;
Bo kto pragnie Jezusa, kto czeka z Maryją,
Temu mierznie pokusa, ten pości wiliją.

Wszedłszy za próg Matyjasz z rozrzewnieniem rzadkiem,
Łamał się wigilijnym, jak zwyczaj, opłatkiem,
I prawie w takim sensie składał chęci swoje:
„Bóg daj! Abyśmy za rok, jak tu stoim troje,
Wy i ja, wasz in Christo et in patria frater,
Tę jedyną nam wszystkim wspólną Alma Mater,
Naszą miłą ojczyznę, w łasce Pana Boga,
W miłości u sąsiada, w szacunku u wroga,
Przez cnoty prawej próby ofiarnego hartu,
Na większą chwałę Bogu, wściekłą rozpacz czartu,
Podwyższoną ujrzeli, i abyśmy sami
Pod tejże łaski Boskiej pewnemi skrzydłami
Bez żadnego na ciele i duszy przypadku,
Doliczyli się wszyscy przy drugim opłatku
I nie brakło z rąk której."

                       Tu z księdzem Łukasza
Obu razem przyciskał, a ci Matyjasza
Uściskali za nogi w czułych łzach się kając,
„I Bóg daj, Bóg spraw, ojcze" powtarzali łkając.
Poczem kwestarz odmawiał modlitwę nad stołem
I siadano spożywać, co Pan Bóg dał, społem.

Po wieczerzy i modłach dziękczynnych za strawę,
Przysuwał zaraz Łukasz do ogniska ławę:
Kwestarz usiadł w pośrodku. Z za mniszej pazuchy
Dobył ewangelijkę i czyniąc hołd skruchy,
Dał ją do pocałunku i sam ucałował.
Otworzył i jął czytać, jakby hymn skandował,
Głosem wielkim, z punktacyą, wyraz po wyrazie...
Słuchacze w jego twarzy, jak w świętym obrazie,
Zatopiwszy nie oczy, ale skry płonące,
Chwytali od ust słowa w swe serca pragnące
Tchem w piersi zatrzymanym.

                              W natężeniu świętem,
Dawniej praktykowanem, acz dziś niepojętem,
Słuchając nie nowości, przy skrzącym kominie
Siedzieli do północka, o której godzinie,
Gdy raróg z berła swego zakłapał skrzydłami,
Huknęli wszyscy naraz wspólnemi głosami:
„Hej w dzień Narodzenia Syna Jedynego,
Ojca Przedwiecznego, Boga prawdziwego,
Wesoło śpiewajmy,
Chwałę Panu dajmy:
Hej! kolęda, kolęda "!

Ksiądz kwestarz raz dyszkantu popuściwszy wodze,
Podniecan kupą wilków w kącie na podłodze,
Nie mógł się już zatrzymać i z nowym zapałem
Zakończył tę kolędę stosownym finałem:
„Przybył i Matyjasz z swej Wilczej-Ustroni,
Pyta się Józefa: czyli wejść nie broni;
Do dzieciny Boga
Nie zamknięta droga,
Hej! kolęda, kolęda!
Z anioły i woły na klęczkach do szopy
Wstępuje Dziecinie ucałować stopy,
Przy żłobeczku pada,
I dary swe składa,
Hej! kolęda, kolęda.
Hetmanie pastuszków! ażeby ci szkody
Nie czynili wilcy, nie szarpali trzody,
Tych bestyjek parę

Niosęć na ofiarę,
Hej kolęda, kolęda”.


Ukończywszy kolędę, wnetże do kościoła
Jechali na Pasterkę, a radość im z czoła
Błyszczała jak promienie onej gwiazdy Wschodu,
Która wiodła Trzech Króli różnego narodu.

Owoż, świeżą pamięcią ze starego wątka,
Snując rzecz wolnym ciągiem, niby z kłębka prządka,
Stanąłem na tym punkcie, gdzie się nitka zrywa...
Słówko jeszcze i skończę.

                           Jak za zwyczaj bywa
(Gadkarz nie mówi: kiedy, ale jak bywało?
Jakby przez to nauczał, że to co się stało,
Stało się nie na dobę, lecz na wieków wieki),
Poczynam i ja także, koniec nie daleki
Mojej gadki borowej, nie bacząc gdzie data.
Od owego Pańskiego, łaskawego lata,
W którem, po ciężkiej zimie, co zębami dzwoni,
Zajrzała ciepła wiosna do Wilczej - Ustroni,
I pobudziła ptastwo do radosnych chorów,
A zapachem żywicznym z pękających borów
I tysiącznym od kwiatów - wiała bezustanku.

W tej tedy ślicznej wiosny pogodnym poranku
Siedział Matyjasz przed chatą na dużym kamieniu,
I piastując sternika na prawem ramieniu,
Odmawiał głosem wolnym poranne pacierze.
Łukasz siedział na ziemi i łatał więcierze.
Wśród ciszy przerywanej słowami modlitwy,
Sternik jak sił probując do górnej gonitwy,
Stroszył pióra, rozpuszczał, krzywym dzióbem głaskał,
Otrząsał się, unosił i skrzydłami plaskał,
I jakby tylko czekał rannych modłów końca.
Że po wyrazie „amen” zerwał się do słońca,
I zginął w jego blaskach... Tu się fakt stał dziwny!
Matyjasz w tenże moment znalezion był sztywny,
Z okiem jak zapłonionem porannym błękitem.
Tak oddał Bogu ducha.

                               Łukasz, co był przytem;
Przysięgał, że na skrzydłach rozwartych sternika
Siedziała biała dusza siwego leśnika,
I że niósł ją wciąż wyżej, aże tak wysoko,
Aże gdzie najbystrzejsze nie dopatrzy oko...

Łukasz, co już sam nie wiem jak pana miłował,
Przeżył go, na to tylko, ażeby pochował;
Sam w tydzień od tej daty, bez bólu i jęku,
Skonał zdrowy spokojnie na kwestarza ręku.
Pogrzeb mu wyprawili litośni ojcowie.
O resztę nie mnie pytaj, pustkać więcej powie
Niżli ja, bych też mówił i z największym żalem...
Dixi.


P.S Gawęda o Matyjaszu drukowana była w Bibliotece Warszawskiej. Nowa Seria z Lutego XXXVII stor. 284 do 30I

(Stefan z Opatówka)



Na podstawie rękopisu Stefana Gillera i publikacji
w „Bibliotece Warszawskiej” 1860. t. 1  s. 284-301 opracowała

Jadwiga Miluśka-Stasiak


Zobacz także oryginalną publikację.

 

 

 



Data utworzenia: 2009-09-25
Data aktualizacji: 2019-03-16

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony