Ach! duszę człeka, jak gołąbkę w locie,
Napastowaną przez drapieżców kroci,
Ścigają w życiu dzikich losów jędze...
Gdzie mnie ni gnały? Jak dojmują jeszcze!
Jak nie uległem słaby ich potędze?
Toż gdy do piersi wpoiły mi kleszcze,
Leciały na wiatr jęki z serca głębi,
Jak garść piór krwawych spod szponów jastrzębi...
Ale-ć i tyle też odniosły w zysku,
Co tam dobyły ze mnie tego pisku,
I krwi tej, ile zaczerpły w pazury...
Bo biała moja jakby coraz lżejsza,
Wciąż szczeblowała śmielsza i pewniejsza,
Żadnej ad sobą nie dając wziąć z góry,
Tylko jednemu niebieskiemu słońcu...
Więc myślę nieraz, że się nad nią w końcu
To jasne słońce koniecznie użali:
Spuści promienie w rany i zapali
Całą na gwiazdę... tę zaś aniołowie
Wezmą i przypną do płaszcza Jehowie,
Do płaszcza chwały, a dla ogni skrzystych,
Gdzieś na uboczu, gdzieś w fałdach cienistych...