Stefan January Giller


Burza


Na szczycie widnokręgu migotała zorza...
Na kraniec weszła plamka, plewka, plewka drobna, czarna,
Złowieszcza, bo podobna do ciemnego ziarna...
Zda się, czart rzucił siejbę na niebios przestworza.
Zasiew pęka, źdźbła puszcza, korzenie ukrzepia,
Z pnia - went kadłub brzemienny, skąd łbów ciemnych góra.
Ramionami polipa rozwija się, czepia, w potwory zwierzokrzew rozpina się chmura.
Wciąż rośnie, w coraz wyższe przesuwa się szczyty,
Olbrzymi, ciemne łono zawiesza na niebie,
Niby sepia stugęba ssie jasne błękity,
Mącąc je z szarą barwą, którą puszcza z siebie,
I sama się powoli nurza w własnych cieniach...
Wnet morze ołowiane po świata sklepieniach
Rozlewa zamrok ciężki, mgła, jak tchnienie zmory,
Dławiącej nieskończoność opada na łany,
W zadumie pod naciskiem stare dyszą bory,
Czuć, nieśmiertelny but, że knują znów Tytany...
Z dala  - sznurem żurawie zapadły w sitowie,
Trzciny drgnęły i cicho na jeziorze czystem.
Jaskółki czarnym rojem, jak grad kul ze świstem,
Przebiły się przez liście i znikły w dąbrowie.
Sarna pierzchła w gąszcz dziki. W norze - z otwartemi
Zasnął oczyma zająć, motyl w łonie róży.
Deszczem drogich kamieni owady ku ziemi
Spadają różnobarwne. Duszą kwiatów wonie.
Gromada zbóż i chwastów pomostem na rolę
Ściele głowę, pod ucisk wszelkich stóp poddaną -
Wszystko pierzcha, przypada i oczyszcza pole,
Niby dla wielkich rzeczy, które wnet się staną.
 
Cisza głucha, ciężarna weszła na przestworza.
Wstrzymał się oddech świata przed zjawiskiem grozy.
 
Naraz - zerwał się poświst, jak padalec z łoża...
Gwizdnął w korony dębów i podrażnił brzozy,
I przepadł gdzieś bez echa z przeraźliwym sykiem.
Był to posłaniec burzy, co niósł hasło wojny,
Olbrzymi wąż powietrzny. Wnet - jakby okrzykiem,
Zaszumiały drzew czuby - dały odzew zbrojny.
Gałęzie go gałęziom powtarzając echem,
Niby wić pospolitą obniosły z pośpiechem.
 
Rozruch wszczął się wśród liści i gwara zawzięta,
Potem gotów do walki wzniósł bór dumne czoło.
 
Natychmiast trąba sfery, której paszcz wydęta,
Opasała swym kręgiem horyzontu koło,
Rzygnęła z wściekłym szumem falami kurzawy,
Bijąc niby taranem na góry i jary...
Zadrgnęły łuki niebios i ziemi podstawy...
Bory z wichrami światu wzięły się za bary!
Miliony konarów  ramion milionem
Odparły napaść wichrów, nieproszonych gości.
Niebawem nowa zgraja wstrząsła borów łonem:
Pękały pnie, gałęzie, jak olbrzymie kości,
Podawały tył drzewa, szczyty w znak się kładły -
Alić wnet się podniosły i żwawo napadły
Z szumem zemsty na wichry, tłukąc je o ziemię;
Zerwały się w tej chwili i gniotące lasy
Odrzuciły, jak szermierz przeciwnika brzemię!
 
Straszliwe, dzikie, wściekłe wszczęły się zapasy!
Zda się, zdrzewniały legion w ziemię wklęsły, pieszy,
Walczy z gromadą duchów o swe lepsze losy...
Pojedynkiem mąż każdy opędza się rzeszy,
Omszone dęby, buki, gną się, jak mdłe kłosy,
Padają zarąbane przez powietrzne cienie
Pni olbrzymie kadłuby, z łonem wskroś rozprutem;
Pod ziemią huk przeciągły: pękają korzenie,
Niby olbrzymi serca pod zwycięskim butem!
Zawierucha powszechna - jak gdy na bagnety
Rzucą się wielkie armije! A jednak, niestety!
Straszniejsza walka ludzi od dzikich żywiołów!
Straszniejsza krwią, co bryzga z przekleństwem w niebiosy,
Straszniejsza - rykiem zgrai piekielnych bawołów,
Co z gardzieli zwycięzców, przez krwawe potoki
Miota się wściekłą falą i trupy podrzuca,
Potem ciszą Kaina na przestworzach dyszy...
Nie, wycia tak dzikiego natura nie słyszy,
Nawet gdy huraganu pękną nagle płuca!
 
Stało się! Wśród omdlenia stron walczących obu
Wzdął się on, jak sfer hydra każdą paszcz swych częścią,
I wszystkich mocy siłą, z powietrznego globu
Plunął dech, co w bór grzmotnął światobrzucy pięścią.
Zrobił wyłom - drzew padły szerokie kolumny...
Porwał je, uniósł w górę, a zdobyczą dumny,
Kręcił w powietrzu dęby, znów na siebie miotał,
Jakby dzikich satyrów łeb o łeb druzgotał;
Za kędzior chwycił brzozy, te wiotkie dryjady,
I w zamieci liściowi, którą orszak blady
Ronił ze swoich wieńców - targał je i włóczył,
Tak gdy się łupem leśnym do zbytku objuczył,
Pomknął do siedzib ludzkich... złamał krzyż na wieży,
Urwał skrzydła wiatraka, poobalał płoty,
Rzucił o ziemię trzody, na klęczki pasterzy,
Zwierząt leśnych i ptactwa powietrznego roty,
Stado błędnych gołębi i źrebców z folwarku
Falą pędził przed sobą na złamanie karku!
Co stało, padło plackiem, bez życia, bez ruchu!
 A z chatki pochylonej, za wsią, na wydmuchu
Zerwał słomianą strzechę, niby czaszkę z głowy,
I odchylił izdebkę z półnagiemi dziatki,
Co swawoliły błogo koło bladej matki,
Jak po mózgu młodzieńczym - rój myśli majowy.
 
Dzieci! Zdrowie dusz naszych, balsamie na oczy,
Ilekroć widok świata zniszczenia odmętem...
Ilekroć się wzrok ludzki od spraw niecnych mroczy
I odwraca gdzieś w stronę z obrzydzenia wstrętem,
A nie ma na czym spocząć, by nie ponieść skazy
A przeźroczu swych źrenic! Kiedy o potwory,
Człek uderza, jak żeglarz o bezczelne głazy,
Kiedy zemdlon upada ciężko duszą chory,
Kiedy go strach przejmuje i dreszcz tajemniczy,
Kiedy cieniów przyszłości na próżno się radzi,
Kiedy znika znad czoła jasność Beatryczy,
Kidy droga Dantejska do gwiazd ni prowadzi,
Gdy najbliższy przyjaciel twarz swą w dłonie kładzie,
Gdy wierni opuszczają, w tył krzesząc hołubca,
Gdy mędrcy wszystkich wieków stoją niemi w radzie,
Jak niewinni zdrajcowie lub szaleni głupce,
Gdy już w tę ostateczną pogrąża się matnią,
Gdzie rzeczy kształt swój tracą a prawda ni świeci,
Gdy żywy w nicość idzie - kotwicą ostatnią
Nieśmiertelności ziemskiej - wy jesteście, dzieci!
 
Nie zginął! Kto choć nieszczęść zdruzgotany kołem,
Żadnym już nie drga członkiem, tchem ostatnim dyszy
Jeśli czuje dzień jasny nad swych dzieci czołem,
I szum wzdętych proporców w ich przyszłości słyszy...
Ale dopiero wtedy męka życia boli,
I rozpacz w pierś człowieka topi szpon po szponie,
Gdy ma juz tylko tyle - na to w członkach woli,
Żeby nad dolą dziecka mógł załamać dłonie!
 
Tu juz jest kres wytrwania i tu się zaczyna
Dno straszliwe od trupich pieczar Ugolina!
 
O! blada słaba wdowo! Czyż zdoła twe ramię
Zasłonić błyskawicę, co się w ócz lazurze
Twoich małych aniołków strasznym krzyżem łamie,
I przyszłość wypisuj piorunem na chmurze?
Czyliż zdołasz, tonąca, unieść z fal pociechę?
Złote twoje pisklęta nad bałwanów garby?
Gdzież jest Noe, co dźwignie twą odartą strzechę?
I jak w arce zachowa wszechnadziei skarby?
 
Zrywam się z tym wykrzykiem i głową gorącą
Uderzam o głaz martwy - myśli mi się mącą...
O! Boże! Czyż Twój palec każdą burzę nieci?
Czyś mógł się zrzec opieki, ścisnąć dłoń z tęczami?
Czyś mógł na wolę wiatrów oddać z matką dzieci?
Tak pytając, gorzkiemi zalewam się łzami...
Utulić się nie mogę, ani przestać żalić...
Dla jednej dobrej matki warto świat ocalić.



Data utworzenia: przed 2009-01-01
Data aktualizacji: 2009-01-01

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony