Stary burmistrz miasta Opatówka zbudził się z trochę przydługiej, poobiedniej drzemki. Przez zamarznięte szyby przecieka blade światło odbite w bieli śniegu. Izba wystygła, idzie mróz, a tu jeszcze trzeba przygotować dla kurierki do naczelnika Wojennego Oddziału Kaliskiego tygodniowy raport o wypadkach w mieście. Leżący na pierzynie kot Katon zeskoczył z łóżka i miauknął.
- Ponaglasz mnie Katonku. Masz rację. Rusz się Stasinku, pracuj dla Jego Wysokości - zachęca się rozważnie burmistrz, ziewając. Mimo to leży dalej i rozmyśla o niespokojnych czasach, jakie od paru tygodni nastały, o ogniach biwaków powstańczych rozpalających się w lasach, o pożarach znaczących już przejście wojsk.
Kot z powrotem wskoczył na łóżko i ociera się przymilnie o rękę pana.
- Nie pocieszaj mnie polityku - rozpoczął znów monolog, jak to czynią ludzie starsi mieszkający samotnie. - Ja ci to mówię, nic dobrego z tego nie wyniknie. W listopadowym była zbrojna armia, byli wspaniali wodzowie i co? Uciekało się przez Wisłę, gdy Paskiewicz przycisnął. Tak, kocie, ja mam zawsze rację.
Stary siada na łóżku i zamyśla się. Przypomniał sobie dziwne zdarzenie, które kazało już wtedy baczniej przyglądać się wrogowi.
Uszedłszy z kapitulującej już Warszawy wraz z kolegą z rozbitego batalionu zostali schwytani przez spotkany patrol nieprzyjaciela i odprowadzeni do kwatery pułkownika.
Zajmował on niewielkie osiedle leżące na drodze praskiej i nie śpieszył się do boju. Jego żołnierze, mimo białego dnia, leżeli po sadach, palili ognie lub czyścili broń. Moskiewski dowódca dowiedział się już o przychwyceniu "języka", i oczekiwał jeńców z niecierpliwością na werandzie plebanii, chodząc nerwowo wokół marmurowego stolika. Gdy ich wprowadzono, podbiegł i z jakąś źle ukrywaną radością począł dopytywać się gorączkowo:
- No, jak tam Polaki, trzymają się dzielnie, trzymają?
- Nie, poddali się - odpowiedzieli jeńcy.
- Poddali się? Ech wy... Takije charoszyje sałdaty, a idut w plien. A ja dumał szto Paliaki chrabryje. Paszli wy k'czortu.
- Tak Katonku, to niezły musiał być Moskal - dekabrysta - zawyrokował głośno pan Stanisław. - A dekabryści nasi bracia - rozumiesz? Mówiąc to wstał niechętnie z posłania, narzucił szlafrok, namacał w nim szwedzkie zapałki i począł pocierać o ścianę nasiarkowane drewienka. Dopiero trzecie czy czwarte zaświeciło żółtym płomyczkiem, od którego zapalił świecę na porcelanowym lichtarzu. Stary czekał chwile, aż przeminie oślepienie blaskiem, podszedł do kredensu, wyjął z niego kubek z wywarem jakichś ziół, powąchał podejrzliwie i począł się zachęcać do wypicia. Napój był zimny i gorzki.
- Stasinku, pij regularnie. Pan felczer mówił, że to jest bardzo pomocne na twe dolegliwości. Jeśli Stasinek lekarstewko wypije to dostanie nagrodę, dostanie wiśniaczku. Naprawdę dostanie.
Niebawem karafka wiśniaku i pełny kieliszek stanęły na stole.
- No, a teraz Stasinek miksturkę połknie, chociaż to niedobre Katonku.
Przy szybkim jednak piciu lekarstwa pan Stanisław zakrztusił się i rozkaszlał głośno, co wprawiło go w tak zły humor, że wyciągniętą już rękę po kieliszek kuszącej rubinowej wódki nagle cofnął i począł strofować kota.
- I cóż mi się tak przyglądasz? Wiem, co myślisz Katonie. No powiedz, że gdyby Stasinek wiśniaczku nie widział, toby ziółek się nie napił. Tak myślisz, prawda?
- Miauu - odezwał się kot.
- No, nareszcie jakieś ludzkie słowo. Tak masz rację. Miał twój pan ochotę na wódeczkę.
Ale to łakomstwo. A łakomstwo jest grzechem. - Może nawet ciężkim grzechem. Trzeba pana ukarać i zlać wiśniaczek z powrotem do karafeczki. O!
Stary urzędnik nauczony przez lat dziesiątki szanować wszelką władzę, jest konsekwentnie posłuszny i własnym nakazom. Przelał, choć z żalem, wiśniówkę do karafki, schował szkła do kredensu, podszedł do niskiego okna i długo, mozolnie chuchał i przecierał palcem krążek miejsca na szybie, przez który wreszcie mógł spojrzeć na ulicę.
- Wiesz Kato, śnieżek wali aż strach. Zadymka, Chryste Panie! Gdzież te biedne powstańczyki się popodziewają w taki czas. A dobrze im tak. Mówiłem nie zaczynać, nie buntować się, może Najjaśniejszy Pan łaskawiej by na Polaków spojrzał. Kto to wie. Zima wymrozi, wydusi ich w lasach i śnieg wszelki ślad zasypie. Ale my się w to Katonku nie mieszajmy. W Listopadowym było znacznie lepiej, a i tak nic z tego nie wyszło. Czapkami ich Moskale zarzucą. Zapamiętaj sobie koteczku, że ja temu nic a nic nie jestem winien. No a teraz marsz do kancelarii. Trzeba się brać do pracy.
Burmistrz wziął ze stołu lichtarz, wstrzymał przez chwilę oddech, nasłuchując wzmagającego się za oknami wiatru i pokręciwszy z niedowierzaniem głową przeszedł do następnego, dość dużego pokoju, przegrodzonego na dwie nierówne części drewnianą balustradą. Mniejsza część od drzwi wejściowych była przeznaczona dla interesantów, większa, gdzie mieszczą się ciężkie, dębowe stoły i szafa na akta, stanowi biuro. Na centralnej ścianie naprzeciwko drzwi wisi duży portret cara Aleksandra w koronacyjnym stroju, a pod nim stoi wielka, okuta żelazem skrzynia, która służy za kasę miejską.
Pan Stanisław usiadł przy jednym ze stołów, przygotował papier, podniósł pod światło kałamarz z atramentem i stwierdziwszy, że inkaustu jest dostateczna ilość, wziął z cynowego, staroświeckiego kubka największe jakie w nim było gęsie pióro i wydostawszy z kieszeni spodni nożyk, żydkiem zwany, począł sprawnie je przycinać.
- Co też Katonku ludzie nie wymyślą. Wyobraź sobie, że gdzieś za morzem wynaleźli już stalowe pióra. Taaak. Sprytni Anglicy fabrykują toto i sprzedają za granicę. Sam już widziałem takie pióro w Kaliszu. Nie jest drogie a trwalsze od gęsiego i podobno równie zdatne do pisania tylko się go temperować nie da.
W dużej urzędowej izbie było jeszcze chłodniej niż w jego mieszkaniu, więc skończywszy przycinanie zabił kilkakrotnie ramionami, zatarł dla rozgrzewki ręce i spojrzał z wyrzutem na wielki, stojący w kącie piec z popękanymi kaflami.
- Zimny już diabeł - mruczy pan Stanisław i wtedy jak na zawołanie zahuczało coś w kominie, zaświstało i gonty na dachu poczęły trzeszczeć. Kot obwąchujący kąty wskoczył na stół znieruchomiał chwilę nadstawiając uszu, a potem usiadł i liżąc łapy począł się dokładnie myć.
- Zgłupiałeś Katonie, kto by tu przyszedł w taki czas.
Wichura rozszalała się na dobre. Uderza w dom. Stuka w oszronione szyby i zawodzi płaczliwie. Zimowy wieczór staje się coraz bardziej nieprzyjemny i niezachęcający do pracy. Stary człowiek łatwo mógł go zakończyć w zaciszu i cieple ogromnej, kraciastej pierzyny, gdyby nie myśl, że jutro z rana zajedzie kurierka z Sieradza i trzeba będzie oddać raport dla Kalisza.
- Niech to licho porwie - powiedział gniewnie pan Stanisław i począł pisać na szorstkim, owsianym papierze okrągłe, zgrabne literki wypracowaną przez lata sztuką kaligrafii: "Do Jaśnie Wielmożnego Naczelnika Wojennego Oddziału Kaliskiego"… Tu pióro kończące zamaszystym zakrętasem ostatni wyraz utknęło na drobnej, ledwo widocznej w papierze owsianej słomce i inkaust stanął wypukłą kroplą, gotową rozpłynąć się lada moment kompromitującą plamą na tak ważnym, urzędowym piśmie.
- Niech to wszyscy diabli – nieopatrznie krzyknął burmistrz i wtedy zimny dreszcz przeleciał mu przez plecy i zjeżył resztki włosów na głowie. Wejściowe drzwi poczęły łomotać tak potężnie, że nie mogło to być sprawą szalejącej zawiei ani żadnego człowieka z miasta chcącego wejść do kancelarii. Łomotanie jest nachalne, nie szanujące powagi urzędu. Na dodatek jakieś stłumione głosy poczęły wśród szumu burzy wołać - Otwierać! - próbując wyłamać drzwi, nad którymi wisi przecież wymalowany na blasze dwugłowy carski orzeł.
Struchlały burmistrz stał chwilę niezdecydowanie, ale gdy znów powtórzyły się głosy -Otwieraj! - drepcząc starczo pobiegł do sionki odemknąć trzęsącymi się rękami żelazną zasuwę.
Gdy uporał się wreszcie ze złośliwym jakoś w owej chwili żelazem i drzwi puściły, do izby wpadło kilku młodych, rosłych mężczyzn w wysokich, "palonych" butach, krótkich kożuszkach, uzbrojonych w nowe pałasze i sztucery. Na czarnych rogatywkach obwiedzionych szarym barankiem widniały okrągłe kokardy o amarantowo-białych barwach.
- Jezusie Nazareński, to oni - szepcze pan Stanisław i wzruszenie zaszkliło mu się w oczach na widok tych od trzydziestu lat nie widzianych żołnierzy. Jeszcze są tacy nowi, czyści, niezmęczeni. Jeszcze obcy im znój wojny i ból, rozpacz, zniechęcenie. Ano zobaczymy, zobaczymy. - Dopomóż Bóg.
Z grupy powstańców wystąpił na środek izby niższy nieco, ale widocznie starszy rangą i wyrecytował uroczystym głosem:
- W imieniu Rządu Narodowego proszę o wydanie kasy miejskiej i urzędowej poczty. A potem zwyczajnie jakby od siebie dodał:
- Tylko prędzej, nie mamy czasu. Reszta nieznanych ludzi, nie otrzepując się nawet ze śniegu, stanęła w milczeniu w postawach spokojnych lecz pewnych siebie. Jeden z nich oparł rękę na biodrze, gdzie za szeroki pas zatknięte były dwa pistolety.
- Ależ naturalnie, jakżeby inaczej - powiedział z radością w głosie pan Stanisław i poszukawszy kluczy otworzył jak tylko mógł najszybciej ciężkie wieko dębowej skrzyni.
- Bierzcie bracia. Ja też kiedyś pod Dembińskim... - ale nie dokończył rozpoczętego zdania, pomógł zgarnąć do woreczka resztę miedzianych kopiejek.
Po zabraniu pieniędzy dowódca nakazał swym żołnierzom zdjąć carski portret i zniszczyć go. l wtedy niespodziewanie wystąpił pan Stanisław z prośbą, by oddano mu portret.
- Ja panie oficjerze - mówi - jestem już stary i nie mogę pójść do partii, ale chciałbym też coś zrobić pożytecznego w tej chwili swobody. Pozwólcie panowie staremu.
Gdy oddano mu portret, postawił go z szacunkiem na kasie oparłszy o ścianę, a potem splunąwszy w garść po chłopsku, gołą pięścią trzasnął z całej mocy wprost w dostojne oblicze Najjaśniejszego Monarchy. Rozprysło się z brzękiem szkło i portret spadł na podłogę. Wtedy jeszcze pan Stanisław nastąpił rozciapanym pantoflem na koronacyjny strój. Uśmiechnął się, jak zawsze przy końcu dobrze wykonanej roboty. U jego stóp leżał najpotężniejszy mocarz, miłościwie panujący cesarz imperator, samowładca Wszechrosji Aleksander Drugi Mikołajewicz Romanow.
- Żegnajcie - rzekł salutując na odchodnym również uśmiechnięty dowódca i cała grupa opuściła magistrat.
Przez szum wiatru pan Stanisław słyszał jeszcze brzęk odrywanej blachy na zewnątrz budynku, a potem już tylko zimowa noc świszczała zamiecią.
Stary urzędnik stał chwilę nad swym dziełem zniszczenia, następnie, otarłszy dokładnie i zawinąwszy w chusteczkę skrwawioną dłoń, usiadł spokojnie za stołem i począł pisać przyjętym urzędowym stylem: "Mam honor donieść W-nemu Panu Naczelnikowi, że dzisiejszego wieczoru 1863 roku, sześciu ludzi uzbrojonych dopełniło rewizji skrzyni kasowej i zabrało herb sprzed magistratu wiszący oraz zatrzymało pocztę."
Siedzący na stole kot z rzadka rozchylał szparki oczu. Drzemał. Stary patrzył na niego przez chwilę w zamyśleniu, a potem poprawiwszy przeszkadzającą nieco chusteczkę pisał dalej: "Przy otwieraniu wieka skrzyni kasowej przez ludzi zbrojnych, wypadkowym sposobem spadł z gwoździa na podłogę i od antabów żelaznych przy skrzyni przymocowanych został oszklenia pozbawiony i mocno uszkodzony portret Najjaśniejszego Pana."
Burmistrz jeszcze chciał coś napisać, ale krew poczęła sączyć przez chusteczkę, z rezygnacją odłożył więc gęsie pióro, wziął kota na rękę, wstał, sięgnął po lichtarz i wyszedł z kancelarii do swego pokoju.