Był piękny dzień 19 marca, wiosna stała u wrót miasteczka. Pan Józef Radoszewski nie był dziś w swoim biurze w Kaliszu. Pozostał w domu. Przed przyjęciem imieninowym, jakie go czekało w godzinach wieczornych, skuszony pięknym słońcem wybrał się konno na spacer. Jechał przez pałacowy park, przekroczył rzeczkę i od strony Wądołów wjechał w przedmieście Zawodzie. Droga była piaszczysta, więc koń szedł stępa, a pan Radoszewski rozmyślał nad sprawami urzędowymi, przede wszystkim o założonym przez siebie Kaliskim Towarzystwie Dobroczynności, jednym z najaktywniejszych w Królestwie.
Główną uliczkę Zawodzia tworzyły nędzne domki ubogich chłopów i dopiero co zbudowane, niemniej liche, robotników fabrycznych. Bieda wyzierała ze wszystkich kątów. Nastręczała więc odpowiedni temat do troski.
Spadkobierca dóbr generała Zajączka, radca stanu Królestwa Polskiego i mąż Gabrieli Zajączkówny, córki młodszego brata namiestnika – Ignacego, był człowiekiem czułym na ludzką niedolę, tym bardziej, że żona, zanim otrzymała wraz z nim ten ogromny majątek, wiele nacierpiała biedy w kraju, i w Dreźnie, i we Francji. Dobroczynności mieli się od kogo nauczyć, bo i sam namiestnik był jednym z najbardziej świadomych i zdecydowanych demokratów.
Pan Radoszewski zbliżał się właśnie do zakrętu kończącego placyk na Zawodziu, gdy z jednego z podwórek wyskoczyła gromada dzieciaków, kierując się z wrzaskiem wprost na spokojnie jadącego. Koń, nagle wystraszony, poniósł i zrzucił jeźdźca tak nieszczęśliwie, że jedna jego noga została w strzemieniu. Oszalały koń galopował, jeździec wisiał, rękami tylko odbijając się o ziemię, chroniąc w ten sposób głowę przed roztrzaskaniem na kamieniach tkwiących dość gęsto w drodze.
Całe szczęście, że idąca z naprzeciwka od strony fabryki kobieta, widząc co się dzieje, podniosła z krzykiem ręce, i koń tuż przed brzegiem stawu zawirował i stanął zmęczony parskając. Pan Radoszewski musiał chyba westchnąć w tym momencie do swego patrona, bo noga wypadła swobodnie ze strzemienia i jeździec, choć oszołomiony, mógł wstać i po chwili z powrotem wsiąść na konia.
Pan na Opatówku dość długo po tym wypadku omijał fatalne Zawodzie, aż dopiero w maju żona namówiła go na ponowną przejażdżkę tą drogą. Jakież było jego zaskoczenie, gdy w miejscu, gdzie koń przystanął owego dnia, stała teraz kapliczka ze świętym Józefem i skromnym napisem: Święty patronie miej go w swej opiece. To pani Gabriela postawiła tu takie wotum w podzięce za ocalenie życia mężowi.
Niemiecki okupant zburzył tę kapliczkę, ale najbliżsi mieszkańcy tego miejsca ukryli figurkę wraz z tablicą i odbudowali kapliczkę ponownie po wojnie. Skromnym napisem służy ona teraz dla szerszej już prośby o szczęście dla miasteczka: Święty Józefie miej je w swej opiece.
„Opatowianin” nr 5/33 z 1993 r. s. 2