Spoczywałem na łóżku i powstrzymywałem myśl, która się rwała do ludzi, świata i życia, a była skazana na odosobnione krążenie, równające się bezczynności. Kraty w oknie, drzwi zamknięte, ściany nieme, z korytarza dochodzi cichy odgłos stąpania żandarmów - milczenie naokoło grobowe.
W tej ciszy myśl pracuje ustawicznie, wije się ona i plącze nici pomysłów, farbuje się krwią serca, wyrywa się za kraty, bieży na pola i łęgi, do domów i chatek, między braci ukochanych i umiłowanych całą duszą!
Klucz we drzwiach zaskrzypnął, myśl jak bolejącą arterią ściągnąłem z rozkosznej podróży i spojrzałem na drzwi; - żandarm wszedł do numeru i rzekł: "zabieraj pan wszystkie swoje rzeczy" i stanął oczekując. Co to znaczy? Pomyślałem, zwijając manatki; serce zabiło niespokojnie, bo przeczuwałem wygnanie.
Wyszedłem na korytarz; skąd pomiędzy, dwoma bagnetami żołnierzy zostałem przez żandarmów zaprowadzony do kancelarii dozorcy więzienia, kapitana żandarmerii Żuczkowskiego, zwanego Morokiem. Oliwkowa twarz jego zwróciła się do mnie z uśmiechem szyderstwa, a usta wyrzuciły słowa: "oto rzeczy - przepatrz pan czy wszystkie? a tu pieniądze, daj mi pan zakwitowanie z odbioru i za otrzymaną żywność ostatniego miesiąca."
"Czy już wysyłacie mnie w drogę?" zapytałem niespokojnie, ciekawy, z pomieszaną radością i obawą. "W drogę", odpowiedział sucho (...)
(...) Dorożka bieży ś. Jańską ulicą i tu już ruch znaczny; między gromadami przechodniów, zatrzymana widokiem wywożonego więźnia, nagle stanęła kobieta w żałobie, zwróciwszy wzrok ku mnie. Suknia i kapelusz na niej czarne, obszyte białymi taśmami, twarz blada i smutna, patrzyła na mnie i płakała; żegnała i błogosławiła mnie świętą łzą zacna nieznajoma. Dorożka przejechała, a ona jeszcze stała i patrzała za mną; byłem jej wdzięczny za to współczucie, za tę łzę - ona jedna wśród tłumu nie bała się zapłakać (...)
(...) Pól mili od Pragi kozacy zatrzymali się dla wypoczynku; szosą bieży praska dorożka, kobieta w niej siedząca nagli woźnicę, wózek prędziutko się toczy, nadbiega ku nam; kobieta ledwo mnie ujrzała, wyskoczyła z płaczem i krzykiem na szosę, rzuca mi się na szyję, ściska i całuje - była to moja siostra Honorata; odprowadzi mnie kilka mil; dowiedziała się o wywiezieniu mnie z cytadeli i pognała za mną.
Biedni! co są przedmiotem łez, biedni ci, którzy się muszą żegnać, - a jednak bez tych łez, bez tego pożegnania przykro iść w drogę; ono boli, ale podnosi, umacnia i jak błogosławieństwo podtrzymuje między obcymi. Człowiek jest zawsze samolubnym, nawet w chwili rozrzewnienia, w tęsknocie, w bólu, i nie umie ani radości ani bólu sam przenieść. Wie, że ból jego sprawi cierpienie ulubionym mu, że boleją widząc jego cierpienia, - a jednak mimo chęci i woli przeciwnej, miłość własna raduje się sama w sobie, jeżeli widzi, iż cierpienia jej znajdują współczucie. Tak - nie chcemy, a jednak nam miło, gdy za nami płaczą! że też to człowiek w najczystszych uczuciach i natchnieniach nie może się wznieść do zupełnej miłości chrześcijańskiej i zapomnienia samego siebie; wszystko najczystsze, najświętsze, jeżeli przechodzi przez serce lub myśl człowieka, musi się omazać i spospolitować miłością własną. Starałem się uspokoić swoją siostrę, tłumiłem jej łzy, - ale gdy zobaczyłem nowy ich zdrój, płakałem sam nie tylko z bólu, ale... ale... i z radości, że tak jestem kochany.
Ruszyliśmy w dalszą drogę; tuż przy drodze stoi słup żelazny, pamiątka wybudowanej szosy, cokolwiek dalej pomnik żelazny, ozdobiony orłami, napisami, - wystawili go nieprzyjaciele na znak krwi niewinnego ludu, którą na tych polach rozlali.
Pola grochowskie - niegdyś zryte kulami, zdeptane stopami, zmoczone krwią, zawalone kośćmi, dzisiaj zorane i zasiane. Zboża zieloniutkie jak nadzieja pokryły groby poległych; - znana olszynka, gdzie najmężniejsi ginęli, okrywa się wiosennym liściem, skowronki wbite w powietrze nucą niebiańską piosnkę, cicho i młodo na tych polach męstwa i chwały!
Bitwa grochowska w wojnie 1831 r. dowiodła nieprzyjacielowi, jakiej obrony w Polsce spodziewać się musi - jest to epizod najpiękniejszy w tej kampanii, która pomimo tylu zwycięstw nie doprowadziła nas do niepodległości.
Rzecz dziwna, że my zwyciężyć umiemy, a nie umiemy z bitwy skorzystać; gdy przypominam sobie nasze wojny i bitwy, mnóstwo znajduję takich walk, w których zostaliśmy zwycięzcami, ale które nam nie przyniosły wypadków i korzyści stanowczych; zadawala nas chwała, a wypuszczamy z pamięci, że korzyści są najtrwalszym i najpewniejszym gońcem chwały. Uderzyć, zwyciężyć, to nasza rzecz, - ale zwyciężywszy gnać nieprzyjaciela, nie dawać mu wypoczynku, wielkimi poruszeniami zmusić go do cofnięcia się, do przyjęcia bitwy, która by mu nie dawała możności wygranej, walczyć, żeby zniszczyć do ostatka, mieć go na swojej łasce - tego nie umiemy. Umiemy się bronić, ale nie zaczepiać - a to jest powszechnie znanym pewnikiem, że wojna, która chce dojść do stanowczych rezultatów, musi być zaczepną (...)
(...) Ciągnąc się pomalutku miałem dosyć czasu przyjrzeć się spagórkowanej okolicy. Łąki jeszcze się zielenią, a pola coraz bardziej ogałacają się ze zboża; za pagórkami widać piaszczystą i ciemną dolinę Wołgi. Wsie gęsto rozsadzone, napełniają okolicę. Z pola, z domów wybiegają ku nam dzieci i kobiety z jałmużną. Obłoki bielutkie około południa pierzchły, a niebo zaciągnęło się chmurami; powietrze się ochłodziło, wiatr się zrywa i porusza gadatliwą osinę. Szum jej przypomina mi szum osiny, która rośnie nad grobem mojego ojca w Opatówku.
W spokojnej chwili życia siadywałem z siostrami nad drogą dla nas mogiłą; szmer osiny, co nad nami kołysała się, przenosił myśl moją w drugi tajemniczy świat - albo też pobudzał i pomagał fantazji do kształtowania marzeń swoich, a marzyłem o czynnym dla Ojczyzny życiu!!
Jakże tęskno szmer jej przygrywał sercu, które się z uroczystością w świat wyrywało. Dzisiaj - syberyjski wygnaniec, inaczej słucham jej szmeru; szum jej nie pędzi umysłu w przyszłość nieznana, lecz rozwiewa zasłony, zakrywające dopiero co minioną przeszłość. Zdawało mi się, że widzę grób i rodzinę moją przy nim, że widzę matkę tęskniącą za synem i łzawą! Kiedyż będę słuchał szmeru rodzinnej osiny?(...)
(...) Po nabożeństwie wyprowadzili aresztantów przed więzienie; - obejrzeli kajdany na nogach, przykuli do łańcuchów, do której liczby i ja należałem, dalej porachowali nas i dali znak pochodu. Bęben uderzył, karabiny błysły w promieniach słońca, dwieście pięćdziesięciu aresztantów kajdanami zabrzęczało - i ruszył długi wąż parami idących ludzi, po drodze wysadzonej brzeziną. Spod nóg gęsty tuman kurzu wysoko się podniósł i zapowiedział mi trudną podróż, tłumiącą wszelkie uczucia, prócz uczuć niechęci i tęsknoty. (...)
(...) Przez najpiękniejszą w Kazaniu, Woskresnieńską ulicę weszliśmy do starej, tatarskiej fortecy, gdzie zostałem zaprowadzony na główny odwach. Młody oficerek na warcie, przeczytawszy, że jestem politycznym przestępcą, kazał mnie surowo zrewidować; jakoż żołnierze z największą ścisłością przetrząsali moje manatki; zabrali mi fajkę, tytoń, pasek, rozpruwali potem rzeczy i podeszwy u butów a w podeszwach znaleźli dziennik mojej etapowej podróży.
Myśl, że papiery te mogą zawierać w sobie bardzo ważne rzeczy, ucieszyła oficera; sądził, iż za to odkrycie otrzyma pochwałę, order lub inną znaczną nagrodę.
Przykrą mi była strata notatek, w których niejeden szczegół znajdował się; prócz tego, chociaż w nich ostrożnie wyrażałem się o rządzie carskim, obawiałem się jednak, ażeby mnie powtórnie za to, że w drodze śmiałem pisać i mieć swoje oryginalne poglądy, nie oddano pod śledztwo i sąd.
Po rewizji zapakowali mnie do samotnego, mocno zakratowanego numeru i postawili wartę pod drzwiami. Rzuciłem się na sofkę, która się w numerze znajdowała, i pogrążony w smutnych myślach i obawach odpoczywałem przez długi przeciąg czasu, aż dopóki serce moje nie nabrało hartu i nie przygotowało się na nowe śledztwa i prześladowania. (...)
(...)Rzuciłem wzrokiem za kraty okien, tam powietrze świeże, noc letnia, pogodna, wabi i pociąga ku sobie: gdyby się wyrwać z tej jamy, z tego zaduchu? ach! żeby zostać ptakiem i przesunąć się przez te kraty, wzlecieć i rozkoszować się aromatem lata, wyrwać się z tej niewoli, uciec w strony, z których idę! Serce mi niespokojnie zabiło i męczyło zrazem, bo jakim sposobem rozbić tę twardą rzeczywistość? niepodobna! niepodobna! i oparłem spocone czoło o zimne żelazo i tak zasnąłem. (...)
(...) Deszcz pada od kilku dni i drogę zupełnie popsuł; gliniaste pagórki są najtrudniejsze do przebycia; nóg z gliny wyciągnąć nie można, a wyciągnąwszy niepodobna jest uwolnić ich od kilkunastu funtów gliny, która stąpnąć dobrze nie dozwala. Ślizga się i pada cały łańcuch, żołnierze z kolbami następują i biją, aresztanci pędem podnoszą się z ziemi, już idą, wtem jeden z przykutych poślizgnął się, upadł i wszystkich znowu łańcuchem za sobą pociągnął."
Tom II
(pisownia uwspółcześniona)
s. 16-17
Etap zbudowany w prostokąt, dość obszerny, nie mógł jednak pomieścić partii. Ciasnota ogromna – trudno było o miejsce do spoczynku, i byłbym przesiedział całą noc, gdyby aresztanci z grzeczności, ścisnąwszy się sami, nie byliby miejsca między sobą zrobili.
W nocy parnota i gorąco wzmogły się nadzwyczajnie, aresztanci zwlekli z siebie koszule, co i ja też zrobiłem, nie mogąc inaczej uwolnić się od potu strumieniami spływającego po ciele.
W drogę wyszliśmy stąd przed świtem. Okolica, przez którą przechodziliśmy pokryta pagórkami i bezleśna, wsie częste i dobrze zabudowane; prędko przeszliśmy dwadzieścia sześć wiorst i już w południe byliśmy w Polanach, gdzie trzynastego sierpnia wypadła nam dniówka. Tym razem musiałem ulokować się pod tapczanem, miejsce nie bardzo wygodne, ale i z niego rad byłem. W nocy ponura i ciemna izba więzienna, napchana ludźmi, oświecona została bladym płomieniem lampki, gorejącej przed obrazem Matki Boskiej – światło padało na pokotem leżących aresztantów, obnażonych zupełnie z powodu gorąca, cisza, słychać tylko oddechy śpiących i chód szyldwacha.
Rzuciłem wzrokiem za kraty okien, tam powietrze świeże, noc letnia, pogodna, wabi i pociąga u sobie: gdyby się wyrwać z tej jamy, z tego zaduchu? ach! żeby zostać ptakiem i przesunąć się przez te kraty, wzlecieć i rozkoszować się aromatem lata, wyrwać się z tej niewoli, uciec w strony, z których idę! Serce mi niespokojnie zabiło i męczyło zarazem, bo jakim sposobem rozbić tę twardą rzeczywistość? niepodobna! niepodobna! i oparłem spocone czoło o zimne żelazo i tak zasnąłem. Sen przerwał męczące pragnienie duszy.
s. 22-23
Dnia 13. sierpnia partia wyszła z Polan. Już drugi dzień jak na palcach u nóg porobiły mi się pęcherze i starłem nogi, pieszo więc iść dzisiaj nie mogłem, dlatego prosiłem oficera, ażeby mi pozwolił wsiąść na podwózkę. Oficer pozwolił.
Za partią ciągnęły się wozy długim szeregiem, na których siedzieli kalecy, dzieci, starcy, lub ci, którzy mieli za co nająć podwody – za nimi znowuż szło kilka wozów zapełnionych workami aresztantów; mnie posadzili na workach. Ciągnąc się powolutku miałem dosyć czasu przyjrzeć się spagórkowanej okolicy. Łąki jeszcze się zielenią, a pola coraz bardziej ogołacają się ze zboża; za pagórkami widać płaszczystą i ciemną dolinę Wołgi. Wsie gęsto rozsadzone, napełniają okolicę. Z pola, z domów wybiegają ku nam dzieci i kobiety z jałmużną. Obłoki bielutkie około południa pierzchły, a niebo zaciągnęło się chmurami; powietrze się ochłodziło, wiatr się zrywa i porusza gadatliwą osinę. Szum jej przypomina mi szum osiny, która rośnie nad grobem mojego ojca w Opatówku.
W spokojnej chwili życia siadywałem z siostrami nad drogą dla nas mogiłą; szmer osiny, co nad nami kołysała się, przenosił myśl moją w drugi tajemniczy świat – albo też pobudzał i pomagał fantazji do kształtowania marzeń swoich, a marzyłem o czynnym dla ojczyzny życiu!! Jakże tęskno szmer jej przygrywał sercu, które się z uroczystością w świat wyrywało. Dzisiaj – syberyjski wygnaniec, inaczej słucham jej szmeru; szum jej nie pędzi umysłu w przyszłość nieznaną, lecz rozwiewa zasłony, zakrywające dopiero co minioną przeszłość. Zdawało mi się, że widzę grób i rodzinę moją przy nim, że widzę matkę tęskniącą za synem i łzawą! Kiedyż będę słuchał szumu rodzinnej osiny?
s. 26-27
W Ostapszynie mamy dniówkę. Dzisiaj w kościele naszym uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, a ja obchodzę ósmą rocznicę śmierci mojego ojca. Rozpamiętywając życie i ostatnie jego chwile, smutek ogarnął moje serce; pogrążony w dumaniu siedziałem, nie zwracając uwagi na wrzawę, hałas i życie otaczające mnie, gdy nagle spod tapczanu, jakby z drugiego świata, zabrzmiała polska kantyczkowa pieśń, śpiewana zwykle w Wielki Czwartek:
Już Cię żegnam najmilszy Synu Chrystusie
Serca mego pociecho, śliczny Jezusie.
Cóż ja pocznę utrapiona,
Matka Twoja opuszczona,
Straciwszy Ciebie?
Weź mnie raczej na śmierć z sobą
Wolę razem umrzeć z Tobą,
Niż żyć bez Ciebie:
Już od żalu umieram, na Cię patrzając,
I nie wiem, co czynić mam, smutną zostając,
Widząc jako te złe syny,
Biorą Ciebie bez przyczyny:
Dosyć żałości.
Biją, tłuką pozdrawają,
Ciężkieć rany zadawają,
Nie masz litości. […]
W tłumie obcych ludzi i zbrodniarzy czuła i rzewna melodia tej starej pieśni poruszyła mnie do głębi, przypomniała mi szczęśliwe chwile i kraj rodzinny. Wszedłem i ja pod tapczan i połączyłem głos mój z głosem aresztanta, który pieśnią ojczystą obchodził uroczystość Matki i królowej Polski. Prosta szata tej pieśni odkrywa cały ogrom macierzyńskiego bólu, ton jej miły, melodyjny i pełen smutku.
Z niej dla wydartych z łona ojczyzny i prześladowanych pociecha spłynęła, przypominając męki Najświętszego na ziemi; zachęcał do wytrwałości i chrześcijańskiego znoszenia naszych małych cierpień, znoszonych często bez podnoszenia serca. Jakiż to spokój przebija z polskich nabożnych pieśni? ile w nich muzykalnej prostoty i swobodnej rzewności miłościwego serca.
Pieśni nabożne moskiewskie są piękne, ale zimne, łzy rozkoszy pobożnej nie wydobędą. Bóg ich pieśni jest Bogiem sędzią, Bogiem wyroku; Bóg polskich pieśni jest Bogiem kochającym, jest troskliwym i czułym włodarzem świata. Charakter pieśni jest zarazem charakterem obu narodów.
s. 40-41
Zwróćmy wzrok swój na okolice i przyjrzyjmy się płaskim wzgórzom i ogromnej płaszczyźnie nadwołżańskiej. Natura pod jakimkolwiek stopniem jeograficznym, chociażby karmiła narody będące strachem i groźbą ludzkości, zawsze i wszędzie ma dla serca zbolałego i złamanej fantazji skarby siejące spokój i utulenie. Niebo ołowiane przetkane błękitnym światłem nakrywa ten kątek ziemi, jakby olbrzymią płachtą smutku; słońce nie sieje wesołych promieni, lecz maluje wszystkie kształty i punkty okolicy zimnym, sinym kolorem. Puszczam wzrok w przestrzeń firmamentu i zapominam cierpień moich – puszczam go z tęsknego serca, jak strzałę z napiętego łuku – wznosi się, buja po ciemnej przestrzeni, lecz oto łza błyszczy na nim, wstrzymuje lot jego na wysokości i ściąga do ziemi – pada, i widzę rodzinne strony.
Okiem ducha przebiłem ścieśnione kolumny powietrza i przeniosłem się do Polski. Jestem w Polsce i ze szczytu kopca Kościuszki przyglądam się krainie, która wolność niegdyś pielęgnowała, oddycham wonią rodzinnych kwiatów i wszystkimi organami mojej duszy wciągam w siebie żywotność ojczyzny.
Wtem jakiś ciekawy, chcąc spojrzeć na miasto, oparł się o moje plecy i pozbawił mnie cudownej i czystej rozkoszy; czuję już i widzę, że jestem w więzieniu i słyszę kłótnie o karty, rozmowy o kochankach i tyranach.
s. 51-52
Na nocleg już wieczorem przybyliśmy do czeremiskiej wsi Jengowasza, uszedłszy od Bazylego przeszło trzy mile. Z Jengowaszu wyszliśmy przed świtem. Przed samem wyjściem miałem nieprzyjemną scenę z powodu łańcuchów, którymi ręce chcieli mi skrępować. Kilka dni z powodu słabości podróżowałem bez nich, chciałem więc i nadal wyrobić sobie takież sfolgowanie i nie poddałem się rozkazowi. Żołnierze wołali na mnie, krzyczeli, wyzywali, klęli i grozili wreszcie, lecz nic to nie pomogło, nie dałem się okuć. Zniecierpliwiony oficer moim uporem, pował mnie za rękę i pociągnął do łańcucha, do którego już jedenastu aresztantów przyczepił; wyrwałem się a stanąwszy w obronnej pozycji, rzekłem, „iż będę się raczej bronił, a zakuć się nie dozwolę.” Długo się ciągnął spór i umawianie z podoficerem, lżył mnie w najrozmaitszy sposób, lecz w końcu ustąpił i dozwolił mi pójść z wolnymi rękami.
Przykra ta scena usposobiła mnie jak najgorzej; bo chociaż przywykłem, a raczej powinienem przywyknąć do wyzwisk, lżenia i brutalskiego obejścia, przecież ile razy mnie coś podobnego spotka, wre we mnie krew, kołuje myśl i gotów jestem rzucić się ze ściśniętym kułakiem na brutala. Szczęściem, że dotąd w największym rozjątrzeniu, potrafiłem zahamować zapał wrzącej krwi i spokojny zewnątrz zniosłem niejedną obelgę.
Narażony jestem na grube obejście, ponieważ nie jestem zabezpieczony prawami szlachectwa, i w razie gdybym któremu po rycersku dał naukę policzkową, mają prawo wychłostać i sponiewierać mnie w najokrutniejszy sposób – tego przede wszystkim lękam się i to mnie wstrzymuje od słusznej zapłaty za obelgi; a po wtóre wstrzymuje mnie także i to przeświadczenie, że człowieka uczciwego i czystego nikt skrzywdzić nie może.
s. 105-106
Przez najpiękniejszą w Kazaniu, Woskriesieńską ulicę weszliśmy do starej tatarskiej fortecy, gdzie zostałem zaprowadzony na główny odwach. Młody oficerek na warcie, przeczytawszy, iż jestem politycznym przestępcą, kazał mnie surowo zrewidować; jakoż żołnierze z największą ścisłością przetrząsali moje manatki; zabrali mi fajkę, tytoń, pasek, rozpruwali potem rzeczy i podeszwy u butów, a w podeszwach znaleźli dziennik mojej etapowej podróży.
Myśl, że papiery te mogą zawierać w sobie bardzo ważne rzeczy, ucieszyła oficera; sądził iż za to odkrycie otrzyma pochwałę, order lub inną znaczną nagrodę.
Przykrą mi była strata notat, w których niejeden ciekawy szczegół znajdował się; prócz tego, chociaż w nich ostrożnie wyrażałem się o rządzie carskim, obawiałem się jednak, ażeby mnie powtórnie za to, że w drodze śmiałem pisać i mieć swoje oryginalne poglądy, nie oddano pod śledztwo i sąd.
Po rewizji zapakowali mnie do samotnego, mocno zakratowanego numeru i postawili wartę pod drzwiami. Rzuciłem się na sofkę, która się w numerze znajdowała, i pogrążony w smutnych myślach i obawach odpoczywałem przez długi przeciąg czasu, aż dopóki serce moje nie nabrało hartu i nie przygotowało się na nowe śledztwa i prześladowania.
Wstałem – już spokojny w sobie i gotowy spotkać najgorsze znęcanie się. Cóż zresztą przykrzejszego spotkać mnie mogło? cóż okropniejszego dla mnie jak wygnanie i niewola żołnierska? może mnie pałkami obiją? Ha! Trzeba cierpieć a cierpienia zwiększą tylko moją miłość do Polski, myśli moje spoważnieją i nabiorę doświadczenia: „bo już tak chciało mieć prawo Boże, że i złe na coś przydać się może!”
Jakiekolwiek więc następstwa przyzwyczajenie moje do pisania sprowadzi, - chociażby kijami drukowali na plecach moje notaty – jestem już gotowy, spokojny i pewny siebie.
s. 155
Przebyliśmy dwie małe stacje i nieznużeni wcale krótką drogą, wypoczywaliśmy dzień jeden w Bukczegurach. Dniówkę w tutejszym etapie miałem bardzo złą – tłok był tak wielki, iż nawet pod tapczanami miejsca znaleźć nie mogłem i musiałem kontentować się miejscem na podłodze tuż obok cebra pełnego nieczystości i smrodu.
Z radością powitałem chwilę wyjścia z Bukczegur i chociaż skrępowany ślizgałem się na łańcuchu i padałem w błoto, wolałem przecież taką drogę niż odpoczynek w Bukczegurach. Deszcz pada od kilku dni i drogę zupełnie popsuł; gliniaste pagórki są najtrudniejsze do przebycia; nóg z gliny wyciągnąć nie można, a wyciągnąwszy niepodobna jest uwolnić ich od kilkunastu funtów gliny, która stąpnąć dobrze nie dozwala. Ślizga się i pada cały łańcuch, żołnierze z kolbami następują i biją, aresztanci pędem podnoszą się z ziemi, już idą, wtem jeden z przykutych poślizgnął się, upadł i wszystkich znowu łańcuchem pociągnął.
s. 187
W tutejszym odwachu zupełnie o mnie zapomnieli, nie dali mi stawnego, ani też zwyczajnej porcji chleba i zupy; nie mając ani grosza w kieszeni nie mogłem sobie jadła kupić i siedziałem głodny. Głód zmusił mnie do upominania się i skarg przed dyżurnym oficerem, wszystko to jednak na próżno, jeść mi nie przynieśli i byłbym zemdlał z głodu, gdyby stróż etapowy nie podzielił się ze mną swoją porcją; upominałem się także o nowe buty a przynajmniej o zreperowanie starych, te bowiem, w których z Warszawy dotąd szedłem, zdarły się zupełnie i błoto przelewało się między palcami. Aresztantowi, jak mówiłem, w każdym gubernialnym mieście dają obuwie, płaszcz i koszulę, rekrutowi zaś, choćby szedł z Warszawy do cieśniny Beringa, dają tylko dwie pary butów na rok; w drodze prędko niszczy się obuwie, a dwie pary butów nawet na trzy miesiące pochodu nie wystarczy.
Pieniądze moje w części wyszły, a w części skradziono mi; ze strawnego butów kupić nie mogłem, musiałem więc wystawić im moją potrzebę i niemożność podróżowania boso w takiej porze; lecz jak o jadło tak i o buty próżno upominałem się, wysłali mnie w dalszą drogę, w butach bez podeszew.
Brnąc po zimnym błocie przyszedłem razem z rekrutami do wielkiego murowanego więzienia, przed którym aresztanci ubrani w nowe buty i płaszcze stali w szeregu gotowi do pochodu; oficer ten sam, który nas do Permu prowadził, rozkazał moje ręce związać łańcuchem, a ponieważ nie było więcej łańcuchów, więc któregoś aresztanta idącego na osiedlenie kazał odczepić, a mnie przykuć na jego miejsce; nie dość na tym, rozkazał jeszcze przynieść kajdany na nogi i prowadzić mnie ze skrępowanymi rękami i nogami. Nie wiem, czy rzeczywiście nie mieli kajdan, czy też podoficer oburzony surowym rozkazem udał, że ich nie ma. […] Czasu na zrobienie nowych kajdan nie było, bo wszyscy byli gotowi do pochodu, musiał więc oficer zgodzić się pomimo woli na to, ażebym szedł bez kajdan przykuty tylko do łańcucha.
Poszliśmy; dzień był zimny i ponury, kamienie w błocie raziły moje bose nogi, głód mi dokuczał; okolica wzgórzysta pokryta świerkowym lasem, smutna, deszczem zmoczona odpowiada mojemu usposobieniu.
Wieczorem przybyliśmy do wsi Tasiemki; ludność jej tatarska na głos muezina zwołującego na modlitwę almagryb, zwracała się w stronę meczetu.
Przybyliśmy na etap; żołnierze nie zdążyli jeszcze wszystkich od łańcuchów odczepić, a już dwóch aresztantów zdążono obnażyć, powalić na ziemię i siec ich rózgami za to, że w drodze wysunęli rękę z obrączki, do której łańcuch jest przyczepiony; jęcząc prosili o łaskę i tłumaczyli się, że obrączki były za duże, że im same z rąk spadały, lecz to nic nie pomogło, zostali ochłostani.
s.219
Świeże powietrze zwabiło mnie do okna bez szyb, położyłem się więc na framudze wolny od naprzykrzonych sąsiadów. Przez okno miałem widok na zżółkniałe błonia Pyszmy i czarne lasy na widnokręgu. Wodząc okiem po martwej okolicy, zszarzanej, żółtej i płaskiej jak niewolnik, spuściłem z uwięzi rozsądku moją tęsknotę; podobnie do wichru jesiennego rwała uczucia, które niby liście i kwiaty wydobywały się z istoty mojego ducha, więdniały i spadały sprawując mi niewymowną boleść. Czyżby już wiosna i lato uczuć przeszły dla mnie? czyż to już jesień duchowa obnaża mnie ze wszystkiego, co ma w sobie siłę i moc życia? Och jak smutno robić nad sobą podobne postrzeżenia; jak przykro czuć się znękanym i słabym w duchu, kiedy dopiero zbliżać się powinna pora prawdziwej męskości.
W młodym wieku, w zupełnym rozwinięciu sił fizycznych, nie marnując i nie trwoniąc na próżno sił mojej duszy, czuję w tej chwili boleść konania i burze, które obnażają człowieka z uczuć i robią go niezdolnym do natchnień i intuicji ducha. Niewola, kajdany, poniewieranie i prześladowanie wszelkiego rodzaju, podobnie jak rozpusta i samolubstwo psują człowieka i brudzą jego uczucia.
Czuję się gorszym i niższym niż poprzednio, wiem, że w duchu moim upadłem. Dlaczegóż w takim stanie, rozumu latarka świecić się zdaje żywszym blaskiem. Czyż te chwile, które mi serce targają, są chwilą przesilenia, są epoką zbliżającego się doświadczenia i końcem uczuciowego życia? Tak jest rzeczywiście; dawniej pojmowałem uczuciem, stąd wszystko co jest wzniosłe, szlachetne, unosiło mnie na szczyt szczęścia moralnego i opromieniało czoło moje radością, wszystko pojmowałem łatwo i prędko; dzisiaj widzę, że myśl wysuwa się z rozumu i kształtuje się w kłębek pojęcia bez udziału serca, stąd ta jesień w mojej duszy.
Fragmenty na podstawie:
"Podróż więźnia etapami do Syberii w roku 1854 przez Agatona Gillera". Lipsk 1866
zobacz także: t. 1, t. 2,