Zofia Cybulska - córki Michaliny i Wojciecha Perzynów, nauczycieli Siedmioklasowej Szkoły Powszechnej w Opatówku
Opatówek to miejsce gdzie poznali się, a następnie pobrali moi rodzice. Ślubu udzielił im znany z historii miasteczka ksiądz Adam Marczewski. Moja mama Michalina Mroczkowska Perzyna była nauczycielką w miejscowej szkole. Uczyła młodsze klasy i języka polskiego w starszych. Ojciec Wojciech Perzyna - brat Józefa, założyciela preparandy nauczycielskiej w Opatówku - też był nauczycielem, uczył młodsze klasy, a w starszych miał biologię i matematykę. Wspomina go w swojej książce Zdarzyło się życie piewca Opatówka Eligiusz-Kor Walczak. Nasza rodzina powiększyła się do pięciu osób. Moje rodzeństwo to: starszy brat Antoni i młodszy Bronisław.
Kilka razy rodzice zmieniali mieszkanie. Najpierw mieszkaliśmy w tzw. cukierence z herbem generała Zajączka, potem w domu pani Sadowskiej (dawny dom rodziny Gillerów), aż wreszcie zamieszkaliśmy w dużym mieszkaniu, w dawnym budynku preparandy nauczycielskiej. Wiele rodzin nauczycielskich (i nie tylko) mieszkało w tym wielkim domu. Była tu również ochronka (czyli przedszkole), w suterenie zbierali się na swoje zbiórki członkowie organizacji strzeleckiej. Porządku i ładu w całym budynki i na podwórzu pilnował pan Żarnecki, a my dzieciaki czuliśmy przed nim wielki respekt, bo nieraz ostro nas zrugał za nieodpowiednie zachowanie. Podwórze było bardzo duże i dzieliło się na dwie części: część gospodarcza wybrukowana kamieniami a druga za niskim murkiem od strony brukowca była pozostałością dawnego ogrodu, o czym świadczyły duże drzewa. Kilka z nich to przepięknie kwitnące głogi, które zaglądały do naszych okien na pierwszym piętrze. W rogu stała duża altana z szerokimi schodami, gdzie można było bawić się w czasie deszczu. Obok niej stał stary bez o grubym pniu i konarach. Spełniał on dla nas dzieciaków rolę przyrządu gimnastycznego. Ileż tu wykonywaliśmy zwisów i fikołków. W kamienicy było dość dużo dzieci: nasza trójka, Bożenka Wiewiórkowska, Zdzisia Pankracówna, Basia Lisiak, Zenia, której nazwiska nie pamiętam i jeszcze inne. Chętnie odwiedzały nas dzieciaki z całego miasteczka. Do Bożenki przychodziło jej cioteczne rodzeństwo: Tenia i Leszek Gadzinowscy, do mojego brata przychodził Antek Roga i Marek Sobkiewicz, do Bronka - Wojtuś Nowicki a do mnie Halinka Marcinkowska i Lusia Jeryszówna. To było dobre i bezpieczne miejsce do zabaw, nikt z dorosłych nie musiał nas pilnować. No, może czasem gdzieś z okna spadło spojrzenie troskliwych rodziców.
W Opatówku było dużo miejsc do miłego spędzenia czasu. Wspaniałe miejsce to Wądoły, gdzie w zimie zjeżdżało się na sankach a w lecie chlapało w nurtach rzeczki. Podobną rolę spełniał staw, w lecie kąpiel, w zimie ślizgawka, ale tu już czuwali rodzice. Zresztą znany dzieciom cały teren naszej miejscowości był doskonałym placem zabaw. Koło remizy strażackiej stojącej wtedy w centrum rynku lubiliśmy bawić się z psem, wielkim bernardynem pana Feichta. Było to niezwykle łagodne zwierzę, kiedy symulowaliśmy przed nim ucieczki, gonił nas, wywracał, lizał po twarzy i merdał ogonem.
Nasze zabawy nie zawsze były sympatyczne, rodzice nieraz się na nas bardzo gniewali za tego rodzaju ubawy. Np. żył w Opatówku pan (wiek trudno mi określić) zwany głupim Jędrkiem. Żył on z różnego rodzaju posług, które świadczył ludziom - a to przywiózł na wózku węgiel ze składu pana Banasiaka, czy nosił wodę ze studni dla jakiegoś mieszkańca, bo nie było wtedy wodociągów, i z tego się utrzymywał. A my nieraz biegaliśmy za nim i wołaliśmy: „głupi Jędrek, głupi Jędrek” a on zatrzymywał się, zdejmował spodnie, pokazywał nam gołą pupę i krzyczał: „ażeby was szlag trafił wy dziady opatowskie”. To jego zachowanie wywoływało w nas szalony śmiech. Kiedy jednak pan Jędrek przywiózł na swoim wózku węgiel do naszego domu mieliśmy zawsze stracha, czy na nas poskarży rodzicom. Nigdy tego nie zrobił, ale rodzice i tak wiedzieli o tym i bardzo nas za to rugali.
Do rozrywek dzieci i dorosłych należały filmy wyświetlane przez przyjezdne kino. Seanse były wyświetlane w sali ludowej, która znajdowała się obok naszego domu. Najpierw były filmy dla dzieci, przez które zawarłam znajomość z myszką Miki. Potem w godzinach późniejszych szły filmy dla dorosłych.
Jedną z ulubionych rozrywek mieszkańców były majówki urządzane w lesie obok Opatówka. Odbywały się wtedy loterie fantowe a później tańce, do których przygrywała prężna orkiestra strażacka. Szkoła urządzała dość często wyjazdy do Kalisza do tamtejszego teatru na spektakle wystawiane specjalnie dla dzieci. Pamiętam Powrót taty, kiedy to siedziałam obok mamy ściskając ją mocno za rękę, przestraszona, że zbójcy zabiją tatę. W pamięci utrwalił mi się też inscenizowany spektakl z piosenkami żołnierskimi. Często też odbywały się szkolne wycieczki do Kalisza czy Poznania. Chociaż nie byłam jeszcze uczennicą, ale z racji zawodu moich rodziców brałam w nich udział.
Nie lubiłam chodzić do ochronki, która spełniała rolę dzisiejszego przedszkola, bo tam było obowiązkowe spanie (2 godz.), a tego żadne z dzieci nie lubiło. Do ochronki każde z dzieci przynosiło ze sobą drugie śniadanie, a panie wychowawczynie podgrzewały nam przyniesioną ze sobą herbatę, kawę zbożową czy mleko. Na obiad rodzice zabierali swoje dzieci do domu. Uczono nas różnych wierszyków, piosenek i tańców, które wykorzystywane były przy okazji różnych uroczystości np. imieniny marszałka Józefa Piłsudskiego czy też rocznica jego śmierci. Dzieci ustawione przed jego portretem popisywały się, deklamując wiersze czy śpiewając piosenki. Czasami te nasze popisy oglądali rodzice.
Oprócz beztroskich zabaw mieliśmy już pewne obowiązki Ja codziennie rano chodziłam do piekarni pana Dreszera po świeże pieczywo, czasem do sklepu kolonialnego p. Nowickiego, czy też po gazety lub papierosy do sklepu pana Kowalskiego (miał coś takiego jak dzisiejszy kiosk). Chodząc po te zakupy nie brało się pieniędzy, bo stali klienci mieli swoje konto w notesie, do którego sprzedający wpisywali nazwy wydanych towarów i ich ilość razem z ceną. Pierwszego każdego miesiąca tato po pobraniu pensji regulował długi na podstawie tych zapisów. Stali klienci wynagradzani byli różnymi prezentami z okazji świąt czy innych uroczystości. Pamiętam swoją radość, kiedy w dniu moich imienin dostałam w piekarni wielkiego orła, upieczonego z maślanego ciasta, a ze sklepu kolonialnego na Boże Narodzenie domek czekoladowy baby Jagi. Pewien kłopot mieli z nami rodzice, bo od ulicznego lodziarza łakomi na lody, braliśmy je na kredyt, który spłacał tato. Ja ze starszym bratem podporządkowaliśmy się zarządzeniu rodzicielskiemu, że tego nam nie wolno robić, ale mój młodszy braciszek był pod tym względem niepoprawny, uwielbiał lody.
Po krótkim uczęszczaniu do ochronki poprosiłam rodziców, by pozwolili mi iść do szkoły. Miałam sześć lat i umiałam już czytać i pisać, Nauczyłam się tego od starszego brata. Rodzice wyrazili na to zgodę, a ja się z tego bardzo ucieszyłam. W pierwszej klasie siedziałam w jednej ławce z Halinką Marcinkowską, za mną Grażynka Kołatuch, dalej Henio Przepiórka z Darkiem Janke. Wiele nazwisk po tylu latach uleciało mi z pamięci. Kiedy do Opatówka przyjechał kurator, to było wielkie święto. Szkoła przygotowała występy poszczególnych klas. Nasza pierwsza klasa zatańczyła krakowiaka, ja w parze z Heniem Przepiórką. Mój starszy brat zadeklamował wiersz, za który dostał od kuratora książeczkę z jego dedykacją. Było to Serce Amicisa. Wielką przyjemność sprawiała nam praca w szkolnym ogrodzie. Każda klasa miała tam swoją działkę, na której sialiśmy warzywa i kwiaty, potem trzeba było pleć ogródek, w czym pomagała pani, bo tak trudno było odróżnić chwasty od wysianych roślinek. W wakacje zostawał z tym całym kramem woźny szkolny pan Maciołek.
Wielkim wydarzeniem w naszej miejscowości był przyjazd niektórych członków rządu. Przyjechali z Warszawy na stację kolejową w Opatówku luxtorpedą, by jechać dalej samochodami na wielką wystawę rolniczą do Liskowa. Tutaj witały ich dzieci z kwiatami i starsi mieszkańcy, a orkiestra dała wspaniały koncert. Cztery dziewczynki: Teresa, Elżunia i Hania Miernikówne oraz ja deklamowałyśmy jakiś wierszyk, za który nasi goście (min. Beck, gen. Edward Rydz Śmigły) dziękowali nam podając rękę i głaszcząc po główkach.
Nadszedł rok 1939 i coraz częściej słyszało się o grożącej nam wojnie. Mój tato, jako kierownik szkoły, ogłosił wielką zbiórkę złomu. My dzieci biegaliśmy i szukaliśmy tego materiału, gdzie się tylko dało. Każde dziecko chciało go oddać jak najwięcej, bo to przecież materiał na armaty, z których nasi żołnierze będą strzelać do Niemców. Uzbierało się tego 25 furmanek i cały ten ładunek został zawieziony do Kalisza. W końcu sierpnia opatowianie (mężczyźni), a wśród nich mój ojciec z moim starszym bratem wyruszyli kopać okopy, gdzieś w okolicy Kalisza. Po powrocie z tej roboty w rynku odbyła się wielka manifestacja. Ludzie śpiewali pieśni patriotyczne i wygłaszali okolicznościowe przemówienia. Towarzyszyła przy tym nasza, niezawodna orkiestra strażacka pod batutą nauczyciela i działacza pana Plötzkiego. Kiedy tatuś przyszedł do domu czekała na niego karta mobilizacyjna wzywająca do wojska i nakaz ewakuacji całej rodziny. Takie pisma otrzymywali wszyscy pracownicy państwowi. Za dwa dni nastąpiło rozstanie z ojcem idącym na front i z Opatówkiem. Okres ewakuacji to była straszna gehenna, wróciliśmy z niej do Opatówka na początku października, kiedy Niemcy podbili cały nasz kraj.
Po powrocie z tułaczki nie mieliśmy gdzie mieszkać, bo nasze mieszkanie zajęli oficerowie niemieccy. Gościny udzieliła nam koleżanka mamy p. Janke oddając nam jeden pokój do dyspozycji w swoim mieszkaniu fabrycznym. Wtedy to zrozumiałam, że skończyło się moje szczęśliwe dzieciństwo. Mama całymi dniami płakała, nic nie wiedzieliśmy o losie naszego taty. Pieniądze jeszcze były, bo przed ewakuacją wypłacano pracownikom państwowym trzymiesięczne odprawy - ale co dalej?
Wtedy Niemcy pozwolili otworzyć szkołę powszechną i po selekcji nauczycieli mogli w niej pracować tylko ci, którzy znali dobrze język niemiecki. Moja mama znała biegle ten język i dostała pracę w szkole. Poszłam do drugiej klasy, ale ona niewiele różniła się od pierwszej, bo uczyliśmy się tylko pisać literki gotykiem niemieckim. Z miesięcznej nauki w tej szkole najbardziej odczułam i zapamiętałam pierwsze w życiu potężne lanie. Sprawiła je mnie i innym dzieciom nauczycielka, która rok przed wojną sprowadziła się do Opatówka. Kiedy czekaliśmy w klasie na lekcje głośno się zachowywaliśmy. Z sąsiedniej klasy, zdenerwowana hałasem, wypadła właśnie ta pani a ponieważ ja stałam z koleżanką przy pierwszej ławce pierwsze razy zadane rzemienną dyscypliną spadły na nas. Pani K. (Krause) waliła jak popadło, jak nas stłukła rzuciła się na inne dzieci. Mnie trochę uratował kożuszek, który miałam na sobie, ale inni byli nawet zakrwawieni. Ta pani jako jedna z pierwszych znalazła się na liście volksdeutschów w Opatówku. Po około miesiącu uznano, że dzieciom polskim niepotrzebna jest nauka i szkoła została zamknięta. I znów pytanie: co dalej będzie? I właśnie wtedy przyszedł do nas pan Plőtzke. Wypytał mamę o ojca (o którym wiedzieliśmy już z otrzymanego listu, że jest w niewoli niemieckiej) i powiedział, że jesteśmy na liście do wysiedlenia. Zapytał czy mamy rodzinę w Generalnej Guberni i radził, by jak najszybciej wyjechać z Opatówka „bo nie wiadomo gdzie mogą was wysłać”. Ponieważ cała rodzina ojca tam mieszkała p. Plötzke załatwił przepustkę i inne formalności.
W grudniu przed Bożym Narodzeniem ze statusem wysiedleńca wyjechaliśmy do rodziny koło Łowicza. I jak się okazało było to ostatnie pożegnanie z moją małą Ojczyzną, bo po wojnie już tu nie wróciliśmy.