Będąc w jesieni mego życia, mam potrzebę spisać kilka słów wspomnień z lat 1935 – 1945, które spędziłam w Opatówku.
Nie jestem rodowitą opatowianką. Urodziłam się w maju 1925 roku na terenie ówczesnych Niemiec we wsi Soldin (dziś Renice koło Myśliborza), dokąd zagnała moich rodziców zawierucha I wojny światowej.
Rodzice moi, nie chcąc narazić mnie, wówczas ich jedynego dziecka, na zniemczenie, postanowili przenieść się do Opatówka, gdzie żyła matka i rodzeństwo mego tatusia, tam kupić jakiś dach nad głowę i znaleźć pracę. Miałam 10 lat i nie byłam oczarowana tą zmianą zamieszkania, bo ja tam zapuściłam korzenie. Zawsze lubiłam zwierzęta, zatem kuszono mnie, że dostanę od babci kozę. Takich zwierząt nie było tam, gdzie żyłam, bo to „biedy żywicielka”, ale znałam to stworzenie z książki o Koziołku Matołku. Ksiażkę przywiózł mi z Francji brat mojej mamy (jeszcze ją posiadam), który po latach pracy we Francji postanowił osiąść w Polsce, w Warszawie.
Obiecanej kozy nie dostałam. Mamusia i ja przekroczyłyśmy granicę w Krzyżu w święto Piotra i Pawła 29 czerwca 1935 roku. Zapamiętałam tę datę, bo musiałyśmy się w tym mieście zatrzymać. Z powodu święta nie było odprawy celnej naszego wagonu towarowego, gdzie umieszczony był nasz dobytek. Dopiero w następnym dniu mogłyśmy podjąć dalszą podróż.
Był wieczór, gdy dotarłyśmy do celu podróży. Na stację wyszła po nas babcia, Apolonia Lingowska. Ścieżką wydeptaną przez kartoflisko prowadziła nas z dworca na ulicę Kilińskiego, gdzie wówczas mieszkała z synami i córką. Pamiętam te garby radlin, przez które się potykałam.
U babci nie zatrzymałyśmy się na długo. Udałyśmy się do Warszawy, gdzie osiadł wspomniany stryjek, by zorientować się w możliwościach znalezienia odpowiedniej pracy dla tatusia, który jeszcze pozostał w Niemczech, nabycia jakiejś własności oraz uregulowania finansów rodziców.
Po pewnym czasie znów wróciłyśmy do Opatówka, gdzie babcia znalazła mieszkanie dla nas u państwa Wawrzyniaków przy ulicy 3 Maja. Tatuś nadal przebywał w Niemczech, gdzie pracował, przysyłając dozwoloną kwotę na nasze utrzymanie w wysokości 10 marek miesięcznie. Był to niepewny okres, wojna wisiała na włosku. Tatusia, jako element obcy, wysiedlono z Niemiec. A i u nas był kryzys, brak pracy, niepewna przyszłość.
Dzieci w Opatówku dokuczały mi z powodu mojej łamanej polszczyzny, przezywały mnie „niemra”. Przez to nie mogłam nawiązać kontaktu z najbliższymi sąsiadami. Moją pierwszą koleżanką była Zosia Uścińska, która mieszkała w tym samym domu, co babcia. Gdy zamieszkałyśmy u państwa Wawrzyniaków, miałam w ich córkach, Irce i Staszce, przychylne dusze.
Przez jeden rok przerabiałam prywatnie program szkolny od I do IV klasy, by w nowym roku podjąć naukę w V klasie, którą rozpoczęłam w niemieckiej szkole. Codziennie prywatnych lekcji udzielał mi pan Plötzke, który znał język niemiecki i pomógł mi pokonać trudności językowe. Pan Plötzke był jednak zawodowo bardzo zaangażowany i nie dysponował wystarczającym czasem, więc później uczyła mnie p. Jadzia Linke (z męża Adamczewska). Pani Jadzia była mi po prostu jak koleżanka. Zawsze znalazła sposób, by mnie oswoić, np. jak szczególnie dobrze przygotowałam zadany materiał, brała mnie w nagrodę na kajak i pływałyśmy po stawie, spacerowałyśmy po Wądołach czy lesie, siadałyśmy w ich ogrodzie, gdzie czytała mi młodzieżową lekturę.
We wrześniu 1936 roku poszłam do V klasy. Tam zaprzyjaźniłam się z równolatkami: Stefcią Gąsiorowską z Michałowa, Zosią Janiak z Cieni, Stefcią Witczak, Jutką Kurzepską, która mieszkała za torami przy drodze do Tłokini, Gienią Cegłą, Jeryszówną (imienia już nie pamiętam), Lutką Sieradzką, Jolą Perlikowską. Z Jutką Kurzepską mam po dzień dzisiejszy kontakt, mieszka w Chojnowie koło Legnicy.
W szkole wychowawczynią była pani Emilia Tatarczan, która prowadziła także bibliotekę szkolną. Ona podsuwała mi stosowną lekturę. I tak zostałam pilną czytelniczką. Po dzień dzisiejszy „połykam” książki. A z książkami o tematyce religijnej, szczególnie o żywotach świętych, zetknął mnie ks. Edmund Perczak. Do komunii świętej przygotowywał mnie ks. Franciszek Jaworski.
Z pedagogów pamiętam pana Słobodziana, pana Perzynę, pana Rosiaka, panią Ambroziak (lubiła kosmetyki, przedmioty, które miała w ręce, mile pachniały), pannę Ryglewiczównę, która prowadziła harcerstwo. To ona wciągnęła mnie do tej organizacji. Przysięgę składałam w lesie dnia 14 maja 1938 r. Do dziś posiadam jescze legitymację harcerską. Pamiętam i to, że dla panny. Ryglewiczównej haftowałam biały fartuszek z szelkami, bo bardzo lubiłam haftować i to krzyżykowo na kanwie.
Nie zapomnę wycieczek, podchodów, „kominków” w porze zimowej. To wszystko jeszcze tkwi we mnie. Wspomnienia z młodości wydłużają się z latami, nie ma czasu na zatrzymanie się, podumanie. Piosenki harcerskie i ludowe poznałam dzięki panu Plötzkiemu. Wówczas dużo się śpiewało, a już szczególnie na lekcji śpiewu. I to pozostało we mnie.
Przez okres wojny, już od lipca 1940 roku zaczęłam, ze względu na znajomość języka niemieckiego, jako 15-letnia dziewczynka, pracować w Urzędzie Gminnym w Opatówku. Do pracy poszłam w harcerskim mundurku. Pierwszy szef, nazwiskiem Bracke, był nieprzyjazny polskiej ludności. Był cholerykiem, człowiekiem porywczym, w przeciwieństwie do swojej żony, która również pracowała w urzędzie. Pani Bracke traktowała mnie bardzo przychylnie - sami z mężem nie mieli dzieci – niejeden raz podtykała mi coś smakowitego do jedzenia.
Jeszcze tu muszę wspomnieć, że pierwsze rządy administracyjne przejął pan Plötzke który był pochodzenia niemieckiego, znał dobrze tutejszą ludność i wielu ludziom potrafił pomóc i ostrzec przed prześladowaniem. Co potem z nim się stało, jest mi wiadome.
Drugi szef – Aloyz Nűsse - pochodził z Nadrenii, był praktykującym katolikiem i z pewnością nie szkodził zarządzanej przez siebie ludności. Mnie nie raz, nie dwa dawał do zniszczenia donosy, pisane niestety przez Polaka na Polaka, choć był zobowiązany takie donosy przekazywać policji. Ja prowadziłam dziennik podawczy i odbierałam wszelką korespondencję bezpośrednio z poczty. Ze względu na mój płynny język niemiecki obsługiwałam również centralę telefoniczną.
W Urzędzie Gminnym (Amtsverwaltung) pracowałam razem z p. Antonim Glapą, Elą Miluśką, panem Janikiem, panem Pawelcem, panem Pankracym, Zosią Aleksandrzak. Z napływowych, pochodzenia niemieckiego, to pani Krise, pani Kaleta z córką, Hilde Reichert, które przybyły do Opatówka z Wrześni, lub okolic. Z wołynianek były: Hedi Pfeifruck z siostrą Marią. Hedi wyszła za mąż za Polaka, nazywa się Bronowska i mieszka w Chicago. Przez pewien okres pracował i pan Kordas i pan Dziubiński, którzy zostali aresztowani i zginęli w obozie; Jeryszówna, Danka Szpisz, która pod koniec wojny została zabrana do kopania okopów. Co szczególne, po wielu latach nawiązała ze mną łączność córka mojego szefa, która miała wówczas 3-4 lata. Ona to z sentymentem wspomina Opatówek, była rzekomo kiedyś tutaj u dawnych znajomych.
Mój kontakt z Opatówkiem zerwał się, gdy w marcu 1945 roku podjęłam pracę i naukę w Kaliszu. W domu bywałam tylko w niedziele, i to nie zawsze, a w 1949 roku rodzice przenieśli się do Kalisza i już prawie nie bywałam w tym cichym miasteczku.
Z latami coraz rzadziej gościłam w Opatówku. Z krewnych tam zamieszkałych był brat mojego tatusia Stanisław, ożeniony z Jadzią Nowicką – Lingowską. Byłam chrzestną ich nieżyjącej już córki Jadwigi. W Opatówku mieszka nadal Marylka Snieguła córka Jana, najmłodszego brata mego tatusia, ale nie mam z nią kontaktu. Tak się stało i to pewno na skutek różnicy wieku. Lecz od czasu do czasu, gdy bywam w Opatówku odwiedzając „stare kąty”, a szczególnie cmentarz, gdy odczytuję tablice nagrobkowe, odżywa miniony czas. Z zainteresowaniem czytam w prasie kaliskiej wiadomości z tego grodu o obecnym życiu i o minionym.
Sentyment do Opatówka rósł z latami, a już szczególnie przez twórczość p. Eligiusza Kor-Walczaka, piewcę rodzinnych stron. Miałam częsty z nim kontakt poprzez prowadzone przez niego prelekcje w Klubie Książki, Muzeum itp. Zwał mnie swoją rodaczką.
Będąc na emeryturze mogłam oddać się swym zamiłowaniom. Byłam członkiem klubu seniora przy zakładzie pracy (Runotex zwany Pluszownią), gdzie specjalizowaliśmy się w etnografii, zbierając dawne zwyczaje (opowiadania naszych przodków) i piosenki. Mobilizował nas etnograf przyjeżdżający każdorazowo z Łodzi. Należałam do chóru „Kombatant” – wszystko to się już rozleciało ze względów ekonomicznych, a my starzy, wykruszamy się.
Kalisz, wrzesień 2011