Wspomnienia


Obóz harcerski w Lubniewicach 1949

Włodzimierz Okoński

Wspomnienia z odradzającego się harcerstwa w Opatówku spisane z pamięci

 

W roku 1949, kiedy miałem trzynaście lat, dostałem propozycję wyjazdu na obóz harcerski. Ponieważ nie należałem do tej organizacji, w trybie natychmiastowym zostałem zapisany do zuchów, a mój starszy brat, Dariusz, do harcerzy. Wpłata na obóz wynosiła 100 zł za osobę, ale był jeszcze problem munduru. Ostatecznie mundurek harcerski, chusta itp. akcesoria zostały zorganizowane „sposobem gospodarczym”. Pamiętam, że niektórzy zapobiegliwi własnoręcznie odlewali sobie z ołowiu lilijki, korzystając z prymitywnej glinianej formy.

Z Opatówka do Kalisza prawdopodobnie podróżowaliśmy pociągiem, ale tego nie jestem pewien. Punkt zborny był na Placu Kilińskiego. Tam zebrały się chyba cztery pododdziały męskie: trzy kaliskie i jeden powiatowy, w skład którego wchodzili m. in. opatowianie i mieszkańcy Błaszek.

Z Kalisza pociągiem towarowym, w wymoszczonych słomą wagonach jechaliśmy przez Poznań do Wędrzyna na Ziemi Lubuskiej. Nie jestem pewien, ale ta podróż trwała chyba dwa dni, bo nasz pociąg miał postoje na bocznicach. Z Wędrzyna do Lubniewic – odległego jeszcze 12 km celu naszej podróży – dotarliśmy piechotą, a plecaki przewieziono nam ciężarówką. Obóz był zorganizowany nad Jeziorem Lubiąż, około 1 km od Lubniewic.

Było to wspaniałe miejsce: namioty wojskowe, prycze zrobione z żerdzi młodej sośniny, wymoszczone słomą, stołówka z ławami do siedzenia wkopanymi nisko w ziemię, w rodzaj rowów, wojskowa kuchnia polowa na kółkach i dwie miłe panie kucharki. Naszym drużynowym był Tadeusz Wojcieszak. Na obozie, oprócz mojego brata, byli z Opatówka Staszek i Romek Rogozińscy, a z Błaszek m. in. Kwaśniewski.

Obóz był wspaniałą przygodą, mimo że w tych ciężkich czasach trzeba było na wyżywienie zapracować. Codziennie na polach pobliskiego PGR w Gliśnie przez cztery godziny ustawialiśmy mendle. Kucharki gotowały wspaniale, ale harcerze mieli obowiązek pomagać im w obieraniu włoszczyzny, ziemniaków, utrzymaniu ognia pod kotłem, dostarczaniu opału itd. Mile wspominam wspólne z kaliskimi harcerzami ogniska ze skeczami, śpiewami. Warty nocne też były niezapomnianą przygodą, bo zdarzały się próby „kradzieży” flagi z masztu. W wolnych chwilach łowiliśmy w jeziorze ryby, które po oczyszczeniu oddawaliśmy pani kucharce do usmażenia – później wspólnie je zjadaliśmy. Obóz trwał cały miesiąc.

Po powrocie awansowałem na harcerza, ale moja przynależność po roku wygasła, bo próbowano nas przeobrazić w pionierów. I tak się skończyła moja przygoda z harcerstwem.

 

 

„Harce” na obozie harcerskim.

 

Jak to zwykle bywa, gdy młodzież dużo ze sobą przebywa, rodzi się wiele pomysłów, nie zawsze najmądrzejszych. Po jednym z posiłków, tak jak zwykle myliśmy menażki w jeziorze. Niespodziewanie moja menażka, niefrasobliwie pozostawiona, odpłynęła od brzegu. Zacząłem rzucać do wody czym popadło, aby zmusić ją do powrotu. W efekcie nabrała wody i zatonęła. Wtedy zdecydowałem, że zanurkuję i ją wyłowię. Niestety, mimo bliskości brzegu jezioro było tak głębokie, że nie udało mi się dobić do jego dna. Musiałem przy najbliższej okazji kupić sobie w Lubniewicach inne, zastępcze naczynie – blaszany talerz, który na szczęście służył mi już do końca obozu.

Natomiast mój braciszek, Darek, skuszony pozorną bliskością widocznej z brzegu wyspy, znajdującej się na środku jeziora, postanowił ją odwiedzić, płynąc wpław. Gdy kadra dojrzała go na wodzie, podniosła straszny alarm. Wysłano po samotnego pływaka ponton, ale on nie chciał skorzystać z pomocy i o własnych siłach wrócił na brzeg.

Każdej niedzieli uczestnicy obozu w porządnym szyku maszerowali do kościoła w Lubniewicach, aby wziąć udział w mszy świętej. Którejś niedzieli obowiązek pilnowania obozowiska podczas uczestnictwa harcerzy w nabożeństwie przypadł mojemu bratu, Darkowi. On jednak niefrasobliwie opuścił swój posterunek i cichaczem przekradł się do kościoła, biorąc również udział w nabożeństwie i pilnie starając się przy tym, aby nikt go nie zauważył. Po zakończeniu mszy udało mu się niepostrzeżenie wrócić na swoje stanowisko, zanim wszyscy wrócili. Na szczęście nic się nie stało. Obozu pilnował chyba sam Anioł Stróż.

Do prac żniwiarskich wychodziliśmy bardzo wcześnie rano. Często bywało tak, że poranne mgły zamieniały się w niemiły deszczyk. Wtedy ja i Romek Rogoziński wpadliśmy na pomysł, żeby przeczekać deszcz schowawszy się w mendel. Naturalnie, potem trudno nam było dołączyć do grupy, która tymczasem zdążyła się przemieścić daleko od nas. Pola pegeerowskie ciągnęły się kilometrami.

Jednego razu wyznaczono mnie i Romka do służby wartowniczej. Wpadliśmy wtedy na pomysł, żeby wartę urozmaicić sobie wędkowaniem. Na szczęście mieliśmy tyle rozsądku, żeby łowić ryby na zmianę – na posterunku przy maszcie pozostawał zawsze jeden z nas.

Któregoś popołudnia mocno zachmurzyło się i zaczęła się ulewa. Przez pewien czas spokojnie leżeliśmy w namiocie na swoich pryczach. Leżeliśmy dopóty, dopóki ktoś nie wpadł na głupi pomysł, żeby potrzeć dłonią brezent nad sąsiadem. Jak wiadomo, impregnowany materiał traci wtedy swą nieprzemakalność i zaczyna przeciekać. Poszkodowany odwdzięczył się tym samym następnemu i w ten sposób rozpoczął się łańcuszek złośliwości. W efekcie po niedługim czasie w namiocie nie było suchych ścian ani posłań.

Na poranną, wcześnie zarządzaną gimnastykę nie zawsze chciało nam się wstawać. Nakrywaliśmy się wtedy – ja i Romek – bezładnie rozrzuconymi kocami i udawaliśmy, że nas pod nimi nie ma. Kilka razy udało nam się w ten sposób przeczekać czas porannych ćwiczeń.    

Kiedyś zabrano nas na basen na mecz piłki wodnej w wykonaniu wojska. Były dwie bramki i interesujące widowisko, ale do dziś nie pamiętam już, gdzie to było i jak tam się dostaliśmy. Podejrzewam, że basen mógł znajdować się w Wędrzynie. Tam był największy poligon czołgowy. Impreza wszystkim nam bardzo przypadła do gustu. Kibicowaliśmy zręcznym zawodnikom i biliśmy im brawa.

W pogodne wieczory po wodzie niosły się ciche śpiewy innych drużyn harcerskich, mających obozowiska na drugim brzegu jeziora.  

Kiedyś, w trakcie prac polowych, trafiliśmy do Świerczewa, gdzie oglądaliśmy dawne zakłady włókiennicze zniszczone przez bombowce. Po długim czasie wróciłem tam, bowiem w latach 70. XX w. spędzałem z rodziną urlop w Gliśnie; tamtejszy pałac był wówczas ośrodkiem wczasowym Runotexu (w którym pracowałem na cząstkę etatu jako konserwator centrali telefonicznej). Odwiedziłem wtedy niedaleki Świerczew i przekonałem się, że zakłady zostały odbudowane i trwa w nich produkcja. Przy okazji obejrzałem też miejsce naszego dawnego obozowiska. Na plaży, na której stały kiedyś nasze namioty, rosły trzymetrowe sosny, a stary sosnowy las został wycięty i zastąpiony młodym. Poza tym niewiele się zmieniło.

Jeszcze raz wróciłem tam – tym razem z moim bratem – pod koniec lat 90. i wtedy już nic nie można było rozpoznać. Wszystko się zmieniło, nawet mieliśmy wrażenie, że wyspa zmieniła lokalizację. Lubniewice się rozbudowały i mocno zaanektowały obszar naszego dawnego obozowiska. To już nie ten świat.

 Wszystko co tu opisuję, powinno być potwierdzone lub zweryfikowane przez innych uczestników obozu, bo byłem wtedy jednym z najmłodszych jego uczestników i mogłem coś niewłaściwie zrozumieć lub niedokładnie zapamiętać. 

 

Kalisz, styczeń i marzec 2011 r.



Data utworzenia: 2011-10-21
Data aktualizacji: 2011-10-21

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony