Dokładnie nie pamiętam, kiedy powstało Seminarium. W każdym razie kilka lat przed moim tam wstąpieniem, tzn. przed 1930 r.1 Gdy skończyłam szkołę podstawową, z kilkoma koleżankami opatowiankami, zaczęłyśmy się starać o przyjęcie do seminarium. Były wielkie trudności, gdyż przyjmowano kandydatki wyłącznie pod warunkiem jednoczesnego zamieszkania w internacie. Dzięki poparciu ks. A. Marczewskiego zostałyśmy przyjęte, jako przychodne, po złożeniu konkursowego egzaminu. Wymienię nasze nazwiska: Janina Cichecka, Marianna Jabłkowska, Marianna Miluśka, Elżbieta Neitzelówna, Anna Przybylska, Stefania Sobańska.
W tym czasie sale lekcyjne, internat mieściły się w budynku, gdzie obecnie jest przedszkole, apteka i biblioteka. Wcześniej, od 1919 r., była tam Preparanda Nauczycielska i przez rok Seminarium Nauczycielskie.
Pamiętam nazwiska kilku nauczycielek. Przełożoną - dyrektorką seminarium była Maria Kleistówna (bardzo wymagająca i surowa), wychowawczynią internatu - Anna Horbacka, polonistką - Noskówna, nauczycielką rysunków - Wacława Essersowa. Wśród grona nauczycielskiego było również kilku mężczyzn, miejscowy ksiądz proboszcz - dr Wincenty Gmachowski oraz nauczyciele śpiewu, muzyki i matematyki dojeżdżający z Kalisza. W szkole były trzy klasy zwane kursami. W sumie było ponad 100 uczennic. Pochodziły dosłownie z całej Polski i różnych środowisk - z Łodzi, Ozorkowa, Lublina, Lubartowa, Kobrynia, Sosnowca i Katowic. Co roku przychodziły do Seminarium po 2 wychowanki sierocińca z pobliskiego Liskowa. Koszty ich nauki pokrywał ks. Wacław Bliziński. Rozpiętość wieku uczennic była ogromna. Niektóre uczennice przychodziły po maturze tylko na jeden rok, aby nauczyć się prowadzić dom. Nasza szkoła i do tego przygotowywała. Nauczyciele byli wymagający i trzeba było wiele czasu poświęcać na naukę. Jednak po latach pozostają w pamięci przede wszystkim ważne uroczystości, imprezy, wesołe i smutne przygody.
W szkole nie było nudno! W ciągu roku szkolnego odbywało się wiele imprez. Pierwsza z nich to "Migdałowy Król". Migdałowego Króla wybierano w szczególny sposób. Na półmiskach rozdawano dziewczętom rogale z makiem. W dwóch z nich znajdywały się migdały. Uczennice, które wybrały rogale z migdałami zostawały na jeden dzień królem i królową. Tak się zdarzyło, że będąc na pierwszym kursie wyciągnęłam rogala z dwoma migdałami - zostałam "migdałowym królem". W pierwszej chwili byłam przerażona, jak odegrać rolę króla. Starsze koleżanki pomogły, powiedziały mi jak ma zachowywać się król. Przystrojono mnie w gronostajowe szaty i koronę. Podobny strój miała królowa. Impreza rozpoczynała się polonezem, granym na fortepianie przez przełożoną, w takt muzyki sunął korowód. Były występy przed tronem. Uroczystość bardzo przyjemna szczególnie we wspomnieniach.
Bardzo często odbywały się potańcówki bez chłopców. Jedynie w karnawale, co roku, był jeden bal z chłopcami - uczniami gimnazjum kaliskiego. Przygotowania do tej imprezy trwały długo. Sale dekorowałyśmy girlandami z bibułkowych róż. Były kotyliony, wodzirej itp. Gimnazjaliści zjawiali się z opiekunami: profesorem i prefektem. Przed przybyciem gości odbywał się przegląd uczennic przez wychowawczynię internatu. Stałyśmy w rzędzie, a wychowawczyni podchodziła do każdej z nas i sprawdzała czy przypadkiem nie mamy jedwabnych pończoch lub nieprzepisowej bluzki. Następnie robiłyśmy odpowiedni dyg - ukłon próbny. Cicho buntowałyśmy się przeciw temu reżimowi, ale co było robić? Gdy wreszcie przyjechali "bohaterowie", następowała prezentacja. Chłopcy szurali nogami, dziewczęta podawały rękę i wymieniały swoje nazwiska. Niekiedy było to bardzo zabawne, bo chłopcy wymyślali dla siebie zabawne "pseudonimy". Nie byłyśmy im dłużne. Następowały "pląsy", zabawa trwała od 16 do 22-giej.
Były urządzane również bale kostiumowe. Tu miałyśmy pole do popisu. Kombinowałyśmy wspaniałe kostiumy z kolorowej bibuły i tkanin. Najbardziej przydatne okazywały się w tym przypadku rekwizyty znalezione na strychu, jak przepiękna koronkowa parasolka, która uzupełniała mój kostium na jednym z balów.
W czasie postu odbywały się tzw. zamknięte rekolekcje. Były także urządzane imprezy z okazji państwowych rocznic, w czasie których deklamowałyśmy okolicznościowe wiersze.
W okresie, kiedy chodziłam do seminarium nie były powszechne jeszcze radioodbiorniki, ale szkoła miała dobry odbiornik radiowy. W tym czasie sławny był już Jan Kiepura. Słuchałyśmy z zachwytem arii w jego wykonaniu.
Do programu nauczania należała gra na fortepianie. My opatowianki nie miałyśmy w domu możliwości ćwiczeń. Musiałyśmy przychodzić do szkoły bardzo wcześnie i po cichu, w tajemnicy przed wychowawczynią internatu ćwiczyłyśmy zadane lekcje. Często wyjeżdżałyśmy do Kalisza do teatru, na wystawy obrazów.
Uczennice internatu po obiedzie wychodziły na wspólny spacer, oczywiście parami. Zwykle w czasie spaceru towarzyszyła im zarządzająca internatem ze swą grubą suczką Psotką. To była woda na młyn dla miejscowych łobuziaków.
Po maturze pojechałyśmy na 8-dniową wycieczkę nad morze. Zatrzymałyśmy się w Gdyni i stamtąd robiłyśmy wypady na Półwysep Helski, do latarni morskiej, do Kartuz i Pucka.
Po skończeniu szkoły w 1933 r. nie było łatwo o pracę. Ja pracowałam w Opatówku. Niestety tylko rok. Z braku funduszów zlikwidowano przedszkole. Następnie pracowałam w Kaliszu, aż do wojny w prywatnym przedszkolu.
Inne koleżanki rozjechały się do swoich rodzinnych miast. A opatowianki? - Kilka z nich otrzymało pracę w Gdyni.
W 1933 r., gdy skończyłam naukę przeniesiono seminarium do Radzymina pod Warszawę.
Po tylu latach stwierdzam, że to była szkoła pod wieloma względami na wysokim poziomie. To mogłam stwierdzić w konfrontacji z innymi przedszkolankami, z którymi zetknęłam się w swej pracy zawodowej po wojnie w Poznaniu.
Marianna Miluśka - Frąckowiak
"Opatowianin" 12/14 Październik 1991