Kilkadziesiąt lat temu nikt specjalnie nie przywiązywał wagi do tego, żeby odcinek drogi do mostu nazwać ulicą J. Poniatowskiego. Nawet mieszkańcy tego terenu mówili po prostu, że mieszkają np. w fabryce.
Od szczytu budynku przy pl. Wolności rósł żywopłot i kończył się przy szpalerze topoli posadzonych równolegle do bloku. Zaledwie jedna topola jeszcze pozostała. Reszta poszła pod toporek, gdy budowano bank i budynek dla milicji.
Plac za blokiem upodobaliśmy sobie szczególnie. Tutaj bowiem było boisko do gry w siatkówkę. Każdego popołudnia rozgrywane były mecze, zacięte, ciekawe i na wysokim poziomie. Niewielkie były szanse wygrania z zespołem, który tworzyli panowie: Tadeusz Kawala, Jerzy i Włodzimierz Nowiccy, Stanisław Orłowski. Czas zwycięstw "old boyów" skończył się, gdy uformowała się nowa grupa, byli to panowie: Zbigniew Lutosławski, Stanisław i Romuald Rogozińscy, Ireneusz Kudaś, Kazimierz Walczak i Lech Gadzinowski.
Marzeniem opatowiaków było odmulenie stawu, który jedynie wiosną wypełniał się wodą. Pierwszą próbę wyszlamowania stawu podjęto jeszcze w latach 50-tych z inicjatywy pana Zielińskiego. Niestety minęło jeszcze ze 20 lat, gdy odbudowano staw. Inwestycję poprzedzono opracowaniem szczegółowego planu odbudowy zbiornika i zagospodarowania jego otoczenia. Makieta obiektu wystawiona była w sali posiedzeń GRN w "starej gminie".
Jak tylko woda opadła wiosną 1971 r. koparka i spychacz rozpoczęły robotę. Plantowanie ziemi, rormowanie skarpy brzegu wymagało ręcznej roboty. I tą robotę wykonywaliśmy sami poświęcając kilkadziesiąt wolnych popołudniowych dni. Przez prawie 10 lat, ten kawałek wody upiększał naszą miejscowość. Odbywały się tu tradycyjne wianki, dożynki i inne zabawy. Największą uciechą miały dzieciaki zimą. Na lodowisku kilka roczników opatowiaków nauczyło się jeździć na łyżwach. Zabawa na lodzie trwała do późnego wieczora, bo lampiony wokół stawu oświetlały lodowisko. Dzieciaki były kolorowo ubrane, każde miało na nogach buty z łyżwami, profesjonalne hokeje i krążki.
A my w latach pięćdziesiątych...? też jeździliśmy na łyżwach, też graliśmy w hokeja. Lodowisko i cały sprzęt musieliśmy organizować sobie sami. Łyżwy przykręcane były do butów. Często spadały, bo gumowa podeszwa butów nie trzymała "capów". Gorzej było, gdy podeszwa oderwała się z łyżwą od cholewki buta, wtedy finał zabawy był niewesoły. Kije do gry w hokeja musieliśmy sobie wykombinować. Najczęściej było to zakrzywione gałęzie, które po obróbce nie były gorsze do hokejów.
Zdarzały się zimy ostre i łagodniejsze. Pamiętam, gdy nasza Trojanówka po okresowych odwilżach rozlała się na okoliczne łąki, a potem zamarzała. Jeździliśmy wtedy do Józefowa, a nawet do Marchwacza. Trudno było jechać pod wschodni wiatr. Wysiłek opłacał się. Jazda powrotna, to jazda "za darmo". Rozpięte kurtki były jak żagle. Pędziliśmy z prędkością chyba większą niż 50 km/h.
Wiosenny przybór wody też dostarczał nam wielu pomysłów, przyznam że niebezpiecznych i nieodpowiedzialnych. Pływanie na krach było nie lada sztuką. Któregoś roku emocji z dreszczykiem dostarczył nam Włodek O. Dryfująca kra dostała się w silny prąd rzeki. Nie było siły jej zawrócić. Płynęła prosto na zabezpieczenia mostu łamiąc kry. Włodek szczęśliwie zeskoczył na boki łamacza. Na brzeg dostał się pełznąc po przerzuconej desce między belką łamacza a barierą mostu. Przesuwał się bardzo wolno, a pod nim 5 metrów niżej kotłowała się woda z lodem nie mogąc pomieścić się pod mostem.
Po wiosennych wylewach brzeg rzeki w pobliżu kępy pokryty był białym, czystym piaskiem, jak na plaży. Całe dnie w wakacje spędzaliśmy tu, organizując różne zabawy i zajęcia. Trudno dziś uwierzyć, że w naszej Trojanówce były ryby. Łapaliśmy je w kipę (to taki duży kosz z wikliny). Trafiały się najczęściej płocie, karasie i kiełbie. W korzeniach można było natrafić na raka lub piskorza.
Ryby nakłuwaliśmy na patyki i smażyliśmy na ognisku. Wielu z nas miało tzw. "machaczki". Było to blaszane, podziurkowane pudełeczka zawieszone na drucie. Do pudełka nakładaliśmy drew i trawy, a na wierch wrzucaliśmy ziemniaki. Machając pudełkami wytwarzał się żar, w którym piekły się ziemniaki.
Po drugiej stronie mostu na tzw. "upuście" mieliśmy kąpielisko. Był to na kilka metrów dół wyryty przez spadającą wodę turbiny elektrowni. Po wojnie turbiny już nie było. Pozostało miejsce do kąpieli. Jeszcze w czasie okupacji nastolaty wybudowali trampolinę, dwupoziomową. Przetrwała kilka lat, aż któregoś roku duża woda ją zniszczyła. Kąpielisko jednak pozostało. Betonowe schody, po których schodziliśmy do rzeki były doskonałym amfiteatrem.
Czas spokojnej zabawy zakłócany był od czasu do czasu przerażającym krzykiem dzieciaków "Marek idzie". Wiadomo Marek zwany "konusem" z 6 lat starszy, był postrachem dla 10-12 latków. W wodzie nikt nie miał prawa pozostać jak Marek się kąpał. Chyba że pozwolił. Nieusłuchanym tak długo zanurzał głowy pod wodą aż zmiękli.
Starsze chłopaki urządzali figle, które przyciągały gapiów, szczególnie dziewczyny. Same w sobie były chytrze pomyślane. Dziewczyny oparte o poręcz na moście chichotały. Inna grupa chłopaczysków ustawiała się pod mostem drewnianym zresztą z dużymi szparami i zaglądała dziewczynom pod sukienki. Jedni i drudzy pękali ze śmiechu.
Drewniany most któregoś roku nie wytrzymał. Do kruszenia lodu na stawie przyjechała grupa saperów. Początkowo było to fajne widowisko, gdy fontanny wody wznosiły się w górę podczas wybuchu trotylu. Jednak ładunek płynął na krze prosto pod most. Widać było palący się lont. Oczekiwaliśmy. Wybuchnie przed, czy pod mostem. Niestety rąbnęło dopiero pod mostem, a ten zakołysał się. Kry podcięły filary i most się zawalił. Została tylko uginająca się kładka. Po kilku miesiącach ułożono nowy most, który stoi do dzisiaj.
Druga strona ulicy stanowiła zespół budynków dawnej manufaktury. W przyziemiu dzisiejszego muzeum mieściły się magazyny różnych branż (owoców, warzyw i innych art. spożywczych, a także środków chemicznych). W podwórze prowadziła masywna, żelazna brama. Narożniki mury wjazdowej zabezpieczone były żeliwnymi rurami zakończonymi kulami. Po prawej stronie była zlewnia mleka. Później pomieszczenie wykorzystano na wypożyczalnię sprzętu gospodarstwa domowego. Jeszcze bardziej w głębi podwórka skręcając w prawo był warsztat mechaniczny pana Szpaka. W pobliżu znajdował się okrągły basenik, na obrzeżu którego był niski płotek z żelaznych prętów. Nie wiem do dzisiaj, skąd w nim i obok leżało dużo proporczyków żółtego koloru z rysunkiem trupich czaszek. Były one dla nas chłopaków popychających haczkami obręcze kół od roweru, prawie jak zdobyte trofea. Bardzo tajemnicze były przejścia piwnicami z podwórka na ulicę Kościelną. Szczególnie te pierwsze (dzisiaj muzeum), bo zawsze ciemne i wilgotne.
Tuż przy bramie wjazdowej znajdował się budynek frontem ustawiony do ulicy. W części przyziemnej były jakieś magazyny, natomiast na piętrze była sala z ringiem bokserskim. Najbardziej zacięte mecze rozgrywane były z "Astrą" Krotoszyn i z drużyną z Ostrowa. Nasi zawodnicy brali udział w turnieju bokserskim Mistrzostw Polski Ludowych Zespołów Sportowych w Lublinie w 1958 roku.
Okręg Poznański reprezentowali w klasie seniorów Władek Lindner i Janek Mazur, natomiast w klasie juniorów Władek Bieniaszek.
Wzdłuż budynku rosły kilkudziesięcioletnie jesiony. Koniec budynku przedłużony murowanym parkanem zamykał drugie podwórko od strony południowej, na którym znajdował się warsztat ślusarski Antoniego Sadłowskiego i Ignacego Trzęsały. Większa część placu zastawiona była różnymi maszynami, autami, które ściągnięto po zakończonych działaniach wojennych. Dla nastolatków były to cuda techniki. Można było kręcić korbami, kierownicą. Można było otwierać i zamykać najróżniejsze drzwiczki, zamki i odkręcać śruby. Bardzo tajemniczo i groźnie buchał ogień z szerokiego komina. Pochodził on z pieca do wytapiania żelaza. Odlewano to potrzebna koła zębate i inne detale do maszyn rolniczych. Opisywany zakład właściwie nigdy bardziej się nie rozwinął. Lata 50 nie sprzyjały prywatnej inicjatywie.
Na tym samym podwórku Spółdzielnia Ogrodnicza otworzyła punkt skupu owoców i warzyw. Na przełomie lat 50 - 60 okolice Opatówka stały się znaczącym zapleczem surowcowym w produkcji warzyw i owoców, a szczególnie malin. Nawet ZPOW "Kotlin" wybudowały filię swego zakładu na ul. Kaliskiej (dzisiaj JFM). Opłacalność cen malin powodowała powstawanie coraz to nowych, większych i mniejszych plantacji. Dla porównania podam, że za 1 kg malin płacono 10-15 zł, a duży bochenek chleba kosztował 6 zł, bilet do Kalisza MPK - 1,75, ulgowy bilet do kina 60 groszy. Organizacja skupu była fatalna. Kolejki dostawców rozwiązywały się późną nocą. Zdenerwowanie plantatorów dochodziło szczytu, gdy brakowało pustych łubianek potrzebnych do rwania w następnym dniu.
"Opatowianin", luty 1993