Był taki czas w powojennej historii opatowskiego piłkarstwa, w którym żadna kaliska drużyna przyjeżdżając do Opatówka nie mogła być pewna wyniku spotkania.
Odległe to dzieje i od dnia dzisiejszego dzieli je prawie pół wieku. Może dlatego właśnie jest to już najwyższy czas, aby uchronić od zapomnienia sylwetki ludzi, którzy tworzyli powojenne piłkarstwo w Opatówku, dostarczając sobie i jego mieszkańcom tylu wspaniałych i niezapomnianych wzruszeń.
Nie trzeba dużej wyobraźni, żeby stojąc dzisiaj na zarośniętym trawą podwórku Babci Kocembowej, przy chylącej się ku ziemi chałupce, rozwalającej się stodole i prawie niewidocznej już studni, przypomnieć sobie, czym było to miejsce dla wielu roczników opatowskich piłkarzy.
To na tym podwórku, w tej stodole, będącej wówczas szatnią i przy tej studni krzątali się piłkarze przed meczem, podczas przerwy i po meczu. Wśród nich uwijała się sędziwa już wtedy pani Kocembowa, "matkując" opatowskim zawodnikom. Z rówieśnikami mojego pokolenia "wisieliśmy" na płocie oddzielającym podwórko od boiska i pełni zachwytu podglądaliśmy zmęczonych, umorusanych i spoconych, ale wesołych i uśmiechniętych piłkarzy. Towarzyszył im przez lata, ostrzyżony na krótkiego "jeżyka" Antoni Zieliński - ówczesny prezes LZS wraz z nieodłącznym gospodarzem klubu Mieczysławem Brodziakiem.
Dla nas jednak najważniejsi byli piłkarze. Pamiętam wśród tych najstarszych: Władysława Michalskiego, Stanisława Kocembę, Stefana Skibę, Włodzimierza Orłowskiego, Stanisława Szmyta, Bigdowskiego, Marczaka, Antoniego Szymańskiego, Stanisława Stankiewicza, Czesława Kocembę i Nowackiego.
Potem na boisku królowało już młodsze pokolenie: filar obrony Franciszek Fibingier, który większość spotkań kończył boso, co wcale nie przeszkadzało mu silnym strzałem spod własnej bramki zaskoczyć bramkarza przeciwnika. Sylwester Pilas i Eugeniusz Sieradzki - zawodnicy, z którymi bezpośrednie starcie na boisku nie należało do przyjemności. Masywnie zbudowani: Henryk Kocemba, Jan Tylczyński, Stanisław Aleksandrzak (późniejszy wieloletni opiekun LZS-u) i Rafał Żarnecki.
Grali w tym czasie również: Sylwester Szymański, Mieczysław Klimczak, Antoni Kocemba, Kazimierz Wróblewski, Stanisław Powolny /Leon/, Włodzimierz Koliński, Mieczysław Sztrajt, Stanisław Maciołek, Jan Olejnik i Tadeusz Perskawiec /Lolek/, któremu zawsze towarzyszyła najpierw narzeczona, późnięj żona, zawsze uśmiechnięta, dziewczyna o najzgrabniejszych wówczas nogach w Opatówku - Marysia Szepówna.
Każdy mecz to było wielkie święto i tłumy "waliły" na Zawodzie kibicować swoim ulubieńcom. Zaprzeczyłbym prawdzie, gdybym napisał, że zachowanie kibiców było bez zarzutu. Zdarzały się różne drobne nieporozumienia. Zawsze, gdy przegrywaliśmy, "oczywiście" winien był sędzia i kierowano pod jego adresem wiązanki, które i dziś można usłyszeć. Dochodziło też do poważnych awantur z udziałem kibiców obu drużyn.
Pamiętam taki mecz z Koźminkiem lub Liskowem, gdzie "prano" kto się nawinął, a dostał nawet parasolem Bogu ducha winien kierowca ciężarówki, która przywiozła zawodników. Podobno był to odwet za lanie, jakie dostaliśmy podczas meczu wyjazdowego. Pełni podziwu dla naszych starszych kolegów staraliśmy się trzymać jak najbliżej piłkarskich gwiazdorów. Pamiętam, jak kiedyś T. Kawala zawiesił mi na szyi związane sznurowadłami, pachnące pastą buty piłkarskie i posiedział: "Romciu ponieś mi moje korki". Czułem się wyróżniony i krok za panem Tadeuszem taszczyłem te buty z rynku aż na boisko, podglądając ukradkiem, czy aby wszyscy moi koledzy to widzą. Takie to były czasy, taka fascynacja piłką i taki sportowy klimat tamtych dni.
Mijały lata i do opatowskiej kadry zaczęły wchodzić nowe roczniki. To byli moi rówieśnicy i o 3-4 lata starsi koledzy. Wszyscy krótko po wojnie zaczynaliśmy piłkarską edukację grając najpierw szmacianą piłką, a później na "pańskim" (parę hektarów koniczyny w okolicach dzisiejszej ulicy Kasprzaka) piłką "dwułatówką", którą przywiózł z Niemiec (gdzie był wywieziony na przymusowe roboty) pan Michalski dla swoich synów. Piłka ta była mniejsza od tej, jaką grali dorośli na boisku. Graliśmy również w stodołach - plac między ul. św. Jana i Piaskową i oczywiście na ślicznie położonym boisku w parku, tam gdzie dziś znajduje się Zespół Szkół Rolniczych.
Grali wtedy w reprezentacji drobnej postury, ale dysponujący silnym strzałem Bogdan Szpak, drybler nad dryblerami Rysiek Kliber, grający niezwykle ostro Wiesiek Bruś, bramkarz Zdzisiek Foltyński, zacięty w grze Leszek Kordas i jak wyrzeźbiony przez Fidiasza Zbyszek Lutosławski (uprawiał zresztą wszystkie możliwe dyscypliny sportowe i we wszystkich był doskonały). Grali również Tolek Stępniewski, Leszek Gadzinowski, Tadek Łosiak, Zygmunt Lintner, Stasiek Rogoziński, bracia Stanisław i Józef Kusiowie, Janek Łuczak, Włodek Nowicki, Cesiek Jędrusiak, Stefan Kurzyński (Dzidzia), Gienek Szmaja (Szneku), Bronek Żarnecki, Mietek Banach, Zenek Cieplucha, Antek Melka, Zbyszek Stasiak, Tadek Szymczak i inni, których nazwisk już nie pamiętam.
Stopniowo do gry byli dopuszczani piłkarze młodszych roczników: przez lata "trzymający" bramkę Kaziek Walczak, Reniek Kudaś (Nanyś), Zdzichu Tomczak (Kraczucha), Gienek Śledź, Elek Michalski, Zbyszek Karolewski, wiecznie kiwający się Zygmunt Pracowity (Pakulin), Władek Bieniaszek, a i mnie udało się parę razy reprezentować Opatówek.
Gra w drużynie była wyróżnieniem i jedyną nagrodą (jeżeli się dobrze grało) były oklaski, napoje orzeźwiające zastępowała zimna jak lód woda ze studni Babci Kocembowej, a autokary - kryta brezentem ciężarówka. Bywało, że drużyna musiała jechać na rowerach.
O wynikach trudno pisać, wiem tylko, że kiedyś drużyna zdobyła puchar, który do dziś znajduje się w prywatnych rękach.
Spośród blisko sześćdziesięciu wymienionych piłkarzy, prawie jedna trzecia już nie żyje. Zdaję sobie sprawę, że mogłem pominąć któregoś z piłkarzy, mimo że wspierali mnie w tym wspomnieniowym maratonie moi koledzy: Stanisław Powolny, Zygmunt Marszał i Krzysiu Zieliński - syn ówczesnego szefa Opatowskiego LZS-u. Przed laty na Krzysia wołaliśmy "pieczątka", bo podobno jako kilkuletni brzdąc bawiąc się klockami, wrzucił do pieca pieczątkę LZS-u.
Wspomnienia te poświęciłem tym wszystkim, których nie ma już wśród nas i nie mogą już w gronie przyjaciół i kolegów wrócić wspomnieniami na zieloną murawę boiska na "Dziwczy".
"Opatowianin", maj 1995