Znałem drogę do wyjścia. Zamknąłem celę jego kluczami i ostrożnie wyszedłem na zewnątrz. Nie zauważyłem żadnego innego człowieka. Zapamiętałem drogę do stacji. Na bocznicy stał pociąg towarowy, a więc znów, bez namysłu, wdrapałem się na odkryty wagon. Transport załadowany był drewnianymi balami. Ku mojej uciesze bale były różnych rozmiarów, tak że mogłem się wcisnąć między bale. Dopiero po kilku godzinach oczekiwań pociąg ruszył. Znów jechałem w ciemno. Bałem się najbardziej tego, że może jechać na wschód.
Było już widno, kiedy pociąg ponownie zjechał gdzieś na bocznicę. Musiałem teraz być w dużym mieście, bo stacja była okazała. Idąc wzdłuż torów doszedłem do peronów. Kiedy zapytałem się kolejarza jak mam dojechać do pracy, Niemiec sprawdzając mój bilet zaczął się pukać w głowę. Cierpliwie tłumaczył mi, że pojechałem w złym kierunku i teraz muszę jechać drogą okrężną. Do odjazdu pociągu były jeszcze trzy godziny. Słyszałem w Polsce, że Anglicy masowo bombardują Niemcy. Niestety nic takiego tu nie zauważyłem, chociaż wszędzie obowiązywało zaciemnienie.
Wsiadłem do pociągu z napisem Wurzburg. Pociąg był przepełniony. Cały czas stałem w korytarzu. Konduktor sprawdzając mój bilet coś tam pod nosem mamrotał, co nie sposób było zrozumieć. W Wurzburgu czekałem na pociąg do stacji docelowej – Aslen.
Przed południem, umęczony i niewyspany dotarłem do Urzędu Pracy. Urzędniczka długo przygotowywała dla mnie papiery. Wręczając mi wszystkie dokumenty próbowała mnie instruować, jak dojść do zakładu pracy. Ponieważ zauważyła, że nie wszystko zrozumiałem, kazała mi czekać. Wręczyła mi także kawałek żółtej szmatki z fioletowym znakiem „P”. Miałem to obowiązkowo nosić na piersiach. W poczekalni było jeszcze kilka osób. Po jakimś czasie przyjechał po nas mały samochód kierowany przez Werkschuza.
Duży zakład zatrudniający kilkaset ludzi, leżał na obrzeżach miasta. Jak później zauważyłem, produkowano tu urządzenia metalowe dla wojska. W kantynie nakarmiono mnie zupą, chyba z brukwi, i czarnym chlebem. Następnie skierowano do baraku pracowniczego. Pomieszczenia były dwunastoosobowe. Strażnik wskazał mi wolną szafę i miejsce na piętrowej pryczy.
- Do jutra masz wolne – rzekł.
Otrzymałem od niego tabliczkę z numerem stanowiska pracy. Sztuba, jak ją nazywali, była teraz pusta. Widocznie wszyscy byli w pracy. Zmęczony spałem prawie nieprzytomnie. Zbudził mnie gwar powracających z pracy. Jak się okazało przydzielony zostałem do baraku polskiego. Byłem teraz wśród swoich. Do grona zostałem przyjęty życzliwie. Początkowa nieufność przeszła z czasem w zażyłą przyjaźń. Okazało się, że zostałem przydzielony do brygady pomocniczej. Wynagrodzenie jakie otrzymywaliśmy po potrąceniu – to 25 marek. Inni, którzy pracowali na bardziej odpowiedzialnych stanowiskach, otrzymywali nieco większą pensję. Nie miało to jednak większego znaczenia, bo kupić nie było co. Obowiązywały kartki i przydziały.
Okres ten uważałem za najspokojniejszy. Praca moja polegała na usuwaniu wiórów spod tokarni oraz utrzymywanie czystości stanowiska pracy. Niedogodność polegała na tym, że czynności te trzeba było wykonywać w czasie pracy urządzeń. Nadzór nad nimi pełnili Niemcy.
W nocy coraz częściej schodziliśmy do schronów. Alarmy lotnicze były teraz co i rusz. Słyszeliśmy odgłosy bombardowań w pobliskich miastach. Mimo nieprzespanych nocy, w przeciwieństwie do Niemców, cieszyliśmy się. Nocne naloty były uciążliwe, ale chyba mało skuteczne. Nas na szczęście omijały.
Obóz składający się z kilkunastu baraków nazywał się Gemeinschaft Lager. Byli tu zatrudnieni Polacy, Holendrzy, Francuzi, Rosjanie i Czesi. Uprzywilejowani byli Holendrzy i Francuzi. Mieli większe porcje żywnościowe i możliwość poruszania się bez przepustki. Spotkania po pracy z kolegami były jedyną naszą rozrywką. Pocieszaliśmy się, że zbliża się koniec Trzeciej Rzeszy, zwłaszcza że teraz już Amerykanie bombardowali także w dzień. Bunkry w których mieliśmy czuć się bezpiecznie, były betonowymi zygzakowatymi korytarzami, chroniły nas jedynie przed odłamkami. Kiedy naloty stawały się już systematyczne, a alarmy nie były odwoływane przez kilka godzin, nadzorcy zmuszali nas do pracy. Opowiadałem swoim kolegom o mojej drodze do obecnego obozu. Miałem już kilka bardzo zaufanych kolegów. Snuliśmy plany powojenne.
Niemcy były zawikłane w wojnę ze Związkiem Radzieckim, Ameryką i Anglią. Zbieraliśmy teraz wiadomości o klęskach militarnych Niemców. Naloty trwały w dzień i w nocy. Niemcy stawali się coraz bardziej brutalni i agresywni, a racje żywnościowe coraz skromniejsze.
Zdarzało mi się, że kiedy podniosłem się z klęczek, kręciło mi się w głowie i miałem trudności z utrzymaniem równowagi. Pamiętam, był to już rok 1944, kiedy klęcząc wybierałem wióry spod tokarni, podły nadzorca kopnął mnie dotkliwie. Potoczyłem się pod tokarnię. Kiedy zdołałem się podnieść, ten bydlak próbował mnie uderzyć ponownie ręką.
Poprzednie przeżycia, a zapewne także mój zadziorny charakter, wykształciły we mnie zachowania agresywne. Nie wytrzymałem. Jednym ciosem w szczękę powaliłem drania. Załogi maszyn, przerażone moim czynem, próbowały naprawić sytuację. Podnieśli Niemca, dali mu coś do picia i starali się złagodzić sprawę. Kiedy Niemiec pozbierał się i oprzytomniał, zabrał mnie na wartownię. Teraz znalazłem się ponownie w dużych opałach. Starszy Wekschuz zadzwonił gdzieś i po pół godzinie przyjechali żandarmi i zabrali mnie do policyjnego aresztu.
Następnego ranka wywieźli mnie gdzieś bardziej na zachód. Tym razem był to obóz karny o zaostrzonym rygorze. Kilkuset więźniów pracowało przy niwelacji terenu. Warunki były nadzwyczaj trudne. Błoto, kamienie i załadunek na wagoniki, wyczerpały nasze siły. Załoga Wachmanów złożona z kilkunastu łotrów popędzała nas ustawicznie. Nie żałowano batów i kopniaków. Najgorszy był rudy Kurt. Codziennie upatrywał sobie jedną ofiarę i znęcał się nad nią jak tyko mógł. Taki więzień często musiał być przez swoich kolegów niesiony na rękach do baraku.
Spaliśmy na gołych deskach pod jednym kocem. Ogrzewaliśmy się własnymi ciałami. Najgorzej było tej ostatniej zimy. Szwaby, widząc że przegrywają na wszystkich frontach, mścili się na więźniach. Tu również znalazłem wielu przyjaciół, którym opowiadałem swoją historię. Byli wśród nas tacy, którzy próbowali ucieczki. Złapanych uciekinierów publicznie wieszano na szubienicy. Rudy łotr bardzo kojarzył mi się z rudym Ernestem w Polsce. Żyłem nadzieją odwetu.
Obóz nasz otoczony był kolczastym podwójnym drutem. Wartownicy dysponowali tresowanymi psami. Rudy Kurt miał zwyczaj szczuć nimi więźniów. Koledzy pokazywali mi blizny po psich zębach. Ja byłem jeszcze stosunkowo młodym więźniem, jeszcze nie wyniszczonym fizycznie, może dlatego udawało mi się uniknąć większych prześladowań, chociaż zdarzyły się baty i kopniaki.
Myśleliśmy z kolegami o ucieczce, ale możliwości były prawie żadne. Mimo, że byłem młodym i sprawnym człowiekiem, taka sytuacja skłaniała mnie do myśli samobójczych. Otuchy dodawały nam klucze samolotów amerykańskich coraz niżej patrolujących tereny. Odnosiliśmy wrażenie, że nas widzą. Nigdy nie atakowali naszego obozu.
Jak mówiłem, wszystko co opowiadałem Stan skrupulatnie notował. Często teraz zadawał pytania i żądał uściśleń. Kiedy zostawił mnie samego w celi, bilem się z myślami, jaki będzie finał moich kłopotów. Stan kiedyś mnie zagadnął:
- Wiem, że bardzo byś chciał wrócić do swojej wolnej Polski?
- Jaka tam jest teraz wolna Polska – zapytałem. Wyszli Niemcy a weszli Ruscy.
- Myślisz, że oni stamtąd nie wyjdą?
- Jestem tego pewien.
- Mój ojciec mnie ostrzegł, że Rosjanie zawsze mieli apetyt na Polskę. Skoro jednak żyje tam tyle milionów Polaków, to i dla mnie musi tam być miejsce.
- A od kogo dowiedziałeś się, że Niemcy zamordowali ci rodziców i siostrę?
- W poprzednim obozie, na moją prośbę, kolega napisał do znajomych o taką informację. Mój kolega udając krewniaka dla pozoru, taką informację otrzymał. Wiesz Stan, to mnie najwięcej dręczy.
Zbliżał się koniec moich opowieści. Zbliżał się także koniec terminu wyznaczonego mojemu obrońcy na przygotowanie linii obrony. Teraz Stana interesowało jakie były ostatnie dni w tym obozie.
- Jak ci już opowiadałem, niemieccy strażnicy do końca byli okrutni. Rudy Kurt gdzieś się zadekował, bo wcale go nie było widać. Jego koledzy nie próżnowali. Za najmniejsze przewinienia karali biciem oraz ograniczeniami głodowej porcji żywnościowej. Z daleka obserwowaliśmy teraz ruchy wojsk.
Wiosna była pełna oczekiwań i nadziei. Niemcy mieli na nas baczenie i na apelu informowali, że mają polecenie likwidować nawet najmniejsze niesubordynacje z naszej strony. Wśród więźniów byli Polacy, Jugosłowianie, Francuzi oraz Czesi. Solidarność wśród więźniów była duża, co łagodziło nasz los. Widząc zbliżający się koniec wojny, chciało nam się żyć. Pod jednym warunkiem byliśmy tutaj uprzywilejowani. Nie byliśmy bombardowani przez alianckie samoloty. Niskie drewniane baraki nie wyglądały na obiekty przemysłowe. Klucze samolotów myśliwskich z białymi gwiazdami przelatując nad nami budziły grozę wśród Niemców i radość wśród więźniów. Byliśmy skłonni modlić się do wybawców.
Była wczesna wiosna. Zrobiło się cieplej. Chłód już nam tak nie dokuczał. Rudy Kurt się nie pokazywał. To był chyba pierwszy zwiastun zbliżającego się wyzwolenia. Krążyły teraz plotki, że szwaby potrafią w ostatniej chwili wymordować więźniów. Był to najgorszy scenariusz jaki mógł nas spotkać. Szansy na obronę nie mieliśmy żadnej. Jedenastu pozostałych strażników uzbrojonych po zęby, było w stanie w każdej chwili nas wymordować. Widziałem jak nerwowo reagowali na każdy podejrzany ruch z naszej strony. Trudno było nam uwierzyć, że Niemcy w ostatniej chwili zdobędą się na zbiorowe morderstwo. Nasz obóz odwiedzali teraz często gestapowcy w czarnych mundurach. Budziło to w nas duży niepokój.
Po dłuższej przerwie wstałem, rozprostowałem kości.
- No cóż, Stan – powiedziałem – resztę mojej historii chyba już znasz.
Stan skończył swoje notatki i jakby od niechcenia zapytał:
- A jak to było z tym wrzuceniem granatu do mieszkania tego Niemca?
- Po wyzwoleniu szaleliśmy z radości – powiedziałem. Zabawy, spotkania oraz filmy jakie nam wyzwoliciele organizowali, wypełniały nasz czas.
Pewnego dnia mój kolega z obozu poinformował mnie, że widział rudego łotra w mundurze policjanta, który teraz pracuje razem z Amerykanami… Informacja, że ten rudy szwab jest stróżem porządku, spiorunowała mnie. Razem z kolegami zaczęliśmy śledzić tego bandytę. Okazało się, że mieszka zaledwie kilka kilometrów stąd. Okazała willa z ogrodem była jego własnością. Mogliśmy, co prawda, zgłosić się w tej sprawie do Amerykanów, ale nieznajomość języka oraz długotrwałe dochodzenia nie dałyby nam satysfakcji. Chcieliśmy sami dokonać zemsty.
Kurt dojeżdżał do pracy rowerem, na głowie miał to dziwne policyjne kepi. Jeździł przeważnie ze swoim kolegą, też policjantem. Ułożyliśmy plan, że zniszczymy go w jego własnym domu. Koledzy zdobyli gdzieś dwa granaty bojowe, prawdopodobnie produkcji angielskiej. Wieczorem o zmroku, cichaczem podkradłem się pod jego dom. Okno było otwarte i słyszałem rozmowy. Byłem pewny, że Kurt jest w domu. Szybko wrzuciłem przez okno odbezpieczony granat i ile sił w nogach wiałem rowerem. Widziało mnie wówczas kilkoro idących naprzeciw ludzi. Z daleka słyszałem wybuch.
W tym czasie Kurta niestety nie było w domu. Widocznie na własną rękę prowadził dochodzenie i doszedł do wniosku, że to moja sprawka. W okolicach rozniosło się, że najgroźniejszy jest Schwarze Johan. Tak mnie nazywali.
Okazało się, że wybuch zniszczył pomieszczenia oraz poważnie ranił jego żonę. Spaliło się pomieszczenie sypialni i korytarz. Resztę uratowano. Obława na mnie nie była więc przypadkowa, a ja nie miałem wyboru. Udało mi się zlikwidować tego łotra. Nie żałuję tego. No, myślę, że teraz to już wiesz o mnie wszystko.
Stan zamknął swój notatnik i powoli wstał od stołu.
- Słuchaj, Zyga. Materiał do obrony jest obszerny. Zrobię wszystko, aby cię wybronić, jednak to będzie bardzo trudne. Musisz mi jednak zaufać.
Stan uściskał mnie i powiedział - Czekaj cierpliwie i bądź dobrej myśli.
Po wyjściu mojego obrońcy zrozumiałem, że teraz już przestanie mnie odwiedzać i pozostaje mi czekać na proces. Ogarnęła mnie jakaś apatia i rezygnacja. Miałem przecież tulu kolegów na dobre i złe… Dlaczego nie próbują mnie ratować? Czy sprawa jest aż tak poważna? Byłem już przygotowany na najgorsze. Stan wyjaśnił mi wcześniej, że prawo amerykańskie jest pod tym względem bardzo surowe. Dla zapewnienia porządku działają teraz sądy wojskowe o zaostrzonym rygorze. Na szczęście jest dużo roboty z przestępcami niemieckimi i twoja sprawa jest odkładana. Ważniejsze są sprawy zbrodniarzy Wermachtu. Pracuje teraz międzyaliancka komisja ścigająca zbrodniarzy Gestapo i SS. Stan wyjaśnił mi, że jest też tłumaczem przy komisji ścigania zbrodniarzy wojennych. Mówił, że najgorliwsi są w tej pracy Rosjanie.
- Nic dziwnego – odpowiedziałem. Oni też dobrze poznali faszystów. Żądają przede wszystkim wydania wszystkich obywateli Związku Sowieckiego, szukają kolaborantów.
Leżąc na pryczy rozmyślałem: tyle razy udało mi się wymknąć oprawcom, a teraz więziony przez wyzwolicieli, jakbym zatracił instynkt samozachowawczy. Może temu wszystkiemu winny jest mój obrońca – Stan? On mnie jakoś rozmiękczył. Kazał mi się odkryć, jak na spowiedzi. Czy to coś mi pomoże? Dawał mi jednak nadzieję. Ja w każdym razie już swoją wojnę zakończyłem. Dałem upust swojej nienawiści. Jak teraz się odnajdę w czasach pokoju? Zmarnowali mi najlepsze lata młodości. Nie mam zawodu, rodziny, nie mam też domu. Jak by tego było jeszcze mało, czeka mnie proces.
Polska, rozważałem, jako pierwsza ofiara agresji, jest niby wśród państw zwycięskich. Została jednak okrojona terytorialnie, jest pod obcą dominacją i to ma być zwycięstwo? Myślę, że Polska wyjdzie na tej wojnie najgorzej. Polacy ze wschodniej Polski, z którymi pracowałem, nie mają najmniejszej wątpliwości – to będzie nowa okupacja. Oni teraz na zawsze stracili swoją ojczyznę.
Tak rozmyślając zasnąłem. Jak się okazało przespałem ostatnią noc w tym areszcie. Po śniadaniu, około godziny dziesiątej, do celi weszło trzech żołnierzy w białych hełmach i pasach, nałożyli mi kajdanki i mówiąc: come on, wyprowadzili z celi.
Na dziedzińcu aresztu stały dwa samochody wojskowe. Wyglądały na więźniarki, bo okna były zakratowane. Dwóch żołnierzy wsiadło ze mną do środka, a jeden usiadł obok kierowcy. Konwój ruszył. Widziałem, że pilotował nas motocyklista. Trzęsło nami straszliwie. Jak się zorientowałem jechaliśmy cały czas na wschód. Eskorta coś do siebie mówiła, ale nie rozumiałem ich.
Było już po południu, kiedy samochody zatrzymały się. Wyprowadzono mnie i zdjęto kajdanki. Staliśmy teraz przed stalowym mostem nad rzeką. Spostrzegłem po drugiej stronie rzeki żołnierzy sowieckich. Z drugiego samochodu naszego konwoju wysiadło kilku żołnierzy. Ku mojemu zdziwieniu był tam również Stan. Zostałem do nich podprowadzony.
Stan wskazał na mnie ręką i powiedział do tego oficera:
- To jest ten człowiek.
Nie mogłem pojąć, co to wszystko znaczy. Stan uściskał mnie i wsunął do kieszeni kopertę. Oficer rosyjski zapytał mnie prawie po polsku:
- Jesteś Jan Kowalski? Kiwnąłem głową.
- Za mną – rozkazał.
Stan i jego koledzy zasalutowali mi i odjechali samochodami.
Szedłem teraz przez długi most, prowadzący przez Rosjanina. Za mostem stała duża grupa żołnierzy radzieckich salutujących mojemu kapitanowi. Stare poniemieckie koszary były biurem żołnierzy radzieckich. Kazano mi usiąść. Polskojęzyczny oficer okazał się być kapitanem o rodowodzie polskim. Poczęstował mnie kanapkami. Długo coś rozmawiał z piszącym na maszynie młodym oficerem. Przekazał mu dokumentację, jaką dali mu Amerykanie. Kiedy piszący skończył robotę, kapitan przeczytał uważnie pismo, złożył swój podpis i przyłożył pieczęć. Kapitan podszedł do mnie i łamaną polszczyzną powiedział:
- Miałeś dobrego obrońcę, możesz mu być wdzięczny. Sprawdziliśmy twój życiorys i to co nam przekazał ten Amerykanin. Wszystko się zgadza. Powiem ci tylko tyle, że ja też straciłem rodziców przez Niemców. - Wręczając mi dokument, powiedział - Masz tutaj przepustkę i nakaz dla naszych służb, aby ci ułatwili dojazd do wolnej Polski. Życzę ci powodzenia w oswobodzonej od faszystów Polsce. Teraz idź do naszej kuchni, dostaniesz tam posiłek i paczkę żywnościową na drogę. Bądź zdrów, jesteś wolny – powiedział – i zasalutował mi.
Właściwie w tym miejscu całe moje piekło wojenne się skończyło. Po wielu tarapatach dotarłem do Kalisza, gdzie mój jedyny brat pomógł mi się jakoś urządzić.
Do Opatówka nie lubiłem wracać. Zbyt wiele przykrych dla mnie było tam wspomnień. Jak się spodziewałem, brat do końca miał do mnie żal, że z mojego powodu stracił rodziców i śliczną siostrę.
***
Przeżycia wojenne mocno nadszarpnęły zdrowie Zygmunta. Po niespełna pięćdziesięciu latach serce jego odmówiło posłuszeństwa.
Zygmunt opowiadał mi, jak bardzo korciło go, aby zajrzeć do koperty jaką wsunął mu Stan na pożegnanie. Kiedy już odszedł kilka kilometrów, usiadł na zawalonym drzewie i otworzył ją. W środku było dwieście dolarów i list: „Kochany przyjacielu, od początku byłem po twojej stronie i bardzo ciekawiła mnie twoja przygoda wojenna. Nie znalazłem lepszego sposobu, aby cię wybronić od niechybnego procesu. Pod pozorem żądań radzieckich przekazaliśmy cię – myślę – w dobre … ręce, Żegnaj i niech cię Bóg prowadzi. Wspomnij o swoim przyjacielu. Twój kolega Stan Kropik”.
Teraz wszystko było jasne. Przepustka pisana w języku rosyjskim okazała się być pożyteczna. Wracałem do Polski.
Kalisz, 2009