II Wojna Światowa


Styczeń 1945 roku w Opatówku

Stefan Melka

20 stycznia, sobota godz. 1000. Po przekroczeniu mostu kolejowego wszedłem w ulicę Kaliską. Panowała straszna cisza. Szedłem powoli, oglądając się na wszystkie strony. Gdzieniegdzie pokazał się żołnierz Wehrmachtu. Przeszedłem specjalnie przez rynek obok domów Feichta, Dreszera, ale tych Niemców już nie było. Żona mieszkała na ulicy Łódzkiej w domu Smolczyńskiego. Około 1030 byłem wśród swoich.

Podczas obiadu ok. godz. 1230 przyszedł do nas gestapowiec. Przestraszyłem się, gdyż byłem uciekinierem z fabryki Deutsche Waffen Munitione Fabrik z Poznania. Okazało się jednak, że gestapowiec, widząc małe dzieci i żonę w poważnym stanie, poprosił tylko o wodę. Ponieważ w szkole podstawowej przed wojną od klasy piątej do siódmej uczono języka niemieckiego, a także w czasie okupacji poznałem trochę ten język, rozumiałem i umiałem się porozumieć. Żona za moim pośrednictwem zaproponowała Niemcowi herbatę. Chętnie ją wypił. Wtedy żona zaproponowała także obiad, który zjadł bardzo chętnie. Po zjedzeniu obiadu podziękował, pogłaskał dzieci i powiedział, że ma czworo dzieci i żonę w Berlinie. Od ponad roku nie ma żadnej wiadomości od nich. Odchodząc podziękował raz jeszcze, a nawet pocałował żonę w rękę, czego Niemcy nigdy nie robili. Po chwili wyjrzałem za nim na ulicę, gdyż jako uciekinier byłem niespokojny. Nigdzie go nie widziałem. Zauważyłem tylko małe grupy żołnierzy Werhmachtu, które szły na koniec ulicy Łódzkiej przygotowując się do obrony. Byłem pewien, że zbliża się front.

Taka sama sytuacja była w niedzielę 21 stycznia. W godzinach wieczornych było widać łuny od strony Turku i słychać strzały artyleryjskie. Widząc zbliżający się front schowaliśmy się do piwnicy. Było tam około 40 osób. Około 2400 żona dostała bóle porodowe. Nie wiedzieliśmy co robić, ale moja mama kazała mi iść po akuszerkę Markiewiczową, która mieszkała u Mańki na Zawodzie wodą. Poszedłem nie zważając na niebezpieczeństwo. Gdy doszedłem do rynku zobaczyłem kilka wozów konnych (8 czy 10), które stały w miejscu, gdzie teraz znajduje się Urząd Gminy. Obok tych wozów kręcili się żołnierze Werhmachtu, cywile i NSDAP w mundurach z opaskami na rękach z emblematem "Hakenkreuz". Kiedy zbliżyłem się do nich, jeden podszedł do mnie i zapytał, dokąd idę. Wytłumaczyłem, że idę po akuszerkę i dlaczego. Prosiłem go, żeby mnie puścił, bo moja żona będzie rodziła. Przystawił mi rewolwer do skroni i powiedział, pamiętam dokładnie jego słowa, że jestem szpiegiem. Kazał mi iść z powrotem. Prosiłem, żeby pozwolił mi iść dalej, ale on przycisnął broń jeszcze mocniej. Poczułem zimne żelazo rewolweru i stałem jakbym był sparaliżowany, bez czucia. Myśląc o zadaniu, jakie mam do spełnienia wobec żony i dzieci, opanowałem się i powoli zacząłem wracać. Kiedy doszedłem do rogu domu Biskupa (obecnie Stępniewskiego), delikatnie odwróciłem się i nikogo za sobą nie zobaczyłem. Wówczas zacząłem biec zygzakami do fabryki mebli. Pomyślałem, że muszę iść po akuszerkę. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i przyciskając się do murów domów, zacząłem iść z powrotem w stronę rynku. Doszedłem do domu Gillera, przeszedłem na drugą stronę ulicy i obok budynku dzisiejszej biblioteki przeszedłem na ulicę Poniatowskiego. Z daleka widziałem, że Niemcy jeszcze stali. Była straszna cisza, ani żywej duszy, choć z dala słychać było zbliżający się front. Kiedy doszedłem do domu akuszerki zapukałem do okna. Dość długo czekałem, pukałem kilka razy. Nareszcie usłyszałem głos młodej kobiety. Była to córka akuszerki - pani Łosiakowa (matka pani Brockiej). W pierwszej chwili mnie nie poznała. Wytłumaczyłem jej po co przyszedłem. Pani Markiewiczowa bała się iść, gdyż było bardzo niebezpiecznie, ale jednak zdecydowała się. Ubrała się (był silny mróz), zabrała swoją walizeczkę. Było około pierwszej w nocy 22 stycznia. Chwyciła mnie pod rękę, przeżegnała się i powiedziała: "Co będzie to będzie - idziemy!"

Ja niosłem walizeczkę i szliśmy. Strzały, błyski wybuchów były coraz bliższe. Kiedy doszliśmy do rynku zobaczyłem, że Niemców z wozami już nie było. Spokojnie dotarliśmy do domu. W piwnicy tłoczyli się ludzie - mieszkańcy domu i obcy, którzy przyszli tu z ulicy. Żona leżała za prowizoryczną kotarą zrobioną z koca. Było słychać, że wojsko dotarło do Opatówka - wybuchy pocisków, przejazd czołgów, dom od huku się trząsł. Ludzie byli przerażeni, modlili się. Kiedy wyszedłem do mieszkania po ciepłą wodę, usłyszałem rosyjskie głosy. Wyjrzałem okienkiem na ulicę. Za czołgiem radzieckim szli ławą żołnierze strzelając po domach i krzycząc : "Ubit' Germana!"

Położna powiedziała, że wkrótce nastąpi poród, ale dopiero około siódmej rano kazała mi iść po ciepłą wodę na górę do mieszkania. Przyniosłem wodę i mówię, że są już Rosjanie. Usłyszałem kwilenie dziecka, bo właśnie wtedy 22 stycznia o godz. 715 urodził się mój syn. Rosjanie szli w stronę rynku. Ojciec dobrze znał rosyjski, bo chodził jeszcze do rosyjskiej szkoły, ale bał się wyjść. Ja wyszedłem sam na ulicę. Podszedł do mnie żołnierz z karabinem. Powiedziałem, że w piwnicy są ludzie, że urodziło się dziecko, czy można już wychodzić, bo jest straszny zaduch. Podszedł starszy żołnierz, kazał wychodzić, wyszedł mój ojciec, który tłumaczył. Wynieśliśmy żonę do mieszkania. Front się przesunął dalej w stronę Kalisza i ulicy Poniatowskiego.

Rosjanie opanowali Opatówek. W wyniku działań wojennych został uszkodzony dom Kantorskiego. Około godziny dziewiątej dwóch żołnierzy radzieckich przyprowadziło na nasze podwórze dwóch żandarmów niemieckich z budynku, gdzie dziś jest remiza strażacka. Byłem na podwórzu. Rosjanie zrewidowali żandarmów i wydali wyrok - kara śmierci przez rozstrzelanie. Jeden z Rosjan zastrzelił żandarma potem dał mi broń, kazał strzelać do drugiego, ale ja nie mogłem tego zrobić. Moja córka, która miała 9 lat, widziała to wszystko, bo stała w okienku. Wtedy Rosjanin doszedł do żandarma i powiedział do niego : "Ty sukinsyn zamordował całą moją rodzinę". Był to żołnierz w wieku około 25 lat. Żandarm uklęknął przed nim na kolana, obejmował go za nogi i prosił na wszystko o darowanie życia. Mówił, że jest Austriakiem, ma żonę, pięcioro dzieci i jest komunistą. Jednak Rosjanin go zastrzelił. Zabici Niemcy leżeli na podwórzu do wieczora. Wieczorem, kiedy zauważyliśmy, że od strony Marchwacza nadciąga wojsko niemieckie, przenieśliśmy trupy za płot, zasypaliśmy śniegiem i zamaskowaliśmy miejsce egzekucji.

Tego dnia, 22 stycznia, zaczęła organizować się milicja. Około jedenastej przyszedł do mnie zastępca komendanta milicji Stanisław Idzikowski - podoficer artylerii. Milicja z komendantem Guzendą zajęła budynek po żandarmerii - obecnie plebania. Na plebani był posterunek milicji, a komendant wojenny rosyjski mieszkał na piętrze w organistówce. Powiedziałem komendantowi, że byłem w Batalionach Chłopskich. Zaczęliśmy organizować więcej ludzi do milicji, a trzeba było dużo, bo na terenie Opatówka Niemcy mieli w obecnym budynku muzeum kożuchy, futra, płaszcze, a w barakach przy ul. św. Jana były zakłady remontu rowerów. Na poligonie w Borowie - składy broni i amunicji, a w obecnej fabryce mebli produkowano opakowania do pocisków artyleryjskich.

W szeregi milicji weszli Stefan Salamon, Leon Salamon, Józef Tomczak, Ignacy Trzęsała. Władysław Antczak ( jako zawodowy oficer Wojska Polskiego był rusznikarzem i naprawiał nam karabiny - zebrane po Niemcach mauzery), Marian Wdowczyk, Edward Glapa, Gawłowicz, Stanisław Kocemba, z majątku - Budka Stanisław, Józef Kujawa, Lucjan Olejniczak i coraz więcej ludzi przychodziło. Nie pamiętam wszystkich nazwisk. Obstawialiśmy wszystkie obiekty celem zabezpieczenia przed grabieżą.

Około godziny czwartej po południu dowiedzieliśmy się, że od strony Szczytnik z poligonu sieradzkiego wycofuje się w stronę Kalisza armia niemiecka. Wróciłem wówczas do domu, bo nie chciałem zostawić żony, dzieci i rodziców samych. Artyleria radziecka ustawiła się w stronę Błaszek koło kowala (rozwidlenie ulic na Koźminek i Błaszki). Dowódca artylerii był w mieszkaniu Matuszczaka w naszym domu. Radiotelegrafista krzyczał do słuchawki: "Soroka, poczemu nie goworisz?", bo nie mógł nawiązać kontaktu z artylerią. Wysłał dwóch żołnierzy, żeby sprawdzić, co się stało. Okazało się, że obok jednego z domów na ulicy Łódzkiej kable telefoniczne zostały przecięte. Kiedy wszedłem do domu Rosjanin zapytał ojca kim ja jestem. Major nie wiedział, że my organizujemy milicję. Był przejęty tym. że nadchodzi armia niemiecka. Wyjął mapy, dokumenty i różne papiery, podszedł do pieca i zaczął je palić. Poprawiał haczykiem, by wszystko się dokładnie spaliło. Major wraz z żołnierzami udał się do majątku Wünschego. Tam żołnierze radzieccy nawiązali kontakt z żołnierzami w Skarszewie, skąd nadeszły czołgi radzieckie.

Wieczorem nadeszli Niemcy, zaczęła się strzelanina, która trwała do świtu. My wszyscy wróciliśmy do piwnicy i nasłuchiwaliśmy z niepokojem odgłosów nadchodzących z ulicy. Słychać było przejeżdżające czołgi, strzelaninę i wybuchy pocisków artyleryjskich i czołgowych. W piwnicy było zimno i ciasno. Schronili się w niej mieszkańcy domu: moja rodzina - żona z trojgiem dzieci, rodzice, dwaj moi bracia i siostra. Józef Gunera z rodziną, Józef Matuszczak z rodziną, Czesław Wesołowski z rodziną i staruszka Zielińska, która zajmowała się praniem kołnierzyków. Była jeszcze jedna obca rodzina z dziećmi, której nie znałem. Panowała atmosfera strachu i wyczekiwania. W pewnej chwili postanowiłem wyjrzeć z piwnicy. Lekko podniosłem drzwi głową na wysokość czterech centymetrów. Zamarłem w bezruchu, gdyż w drzwiach o metr ode mnie stał żołnierz niemiecki w białym uniformie ze skierowanym automatem w stronę podwórza. Delikatnie zamknąłem drzwi od piwnicy. Na szczęście Niemiec tego nie zauważył. Nad ranem zapanowała cisza, ale my baliśmy się wychodzić. Nagle usłyszeliśmy podnoszenie drzwi do piwnicy. Poznałem po głosie Stanisława Idzikowskiego, który kazał nam wychodzić z piwnicy, bo Niemcy się wycofali, a w Opatówku była znów armia radziecka. Było to 23 stycznia 1945 roku.

Idzikowski zabrał mnie z powrotem na posterunek. Niemcy, nie wiedząc jakie siły mają Rosjanie, zaczęli wycofywać się w stronę Brzezin. Przy wycofywaniu się artyleria niemiecka strzelała od strony Cieni I. Zburzony został wtedy budynek Ordzińskiego przy rynku (ruiny domu straszą do dziś) i szkoła niemiecka (dziś remiza strażacka). Rosjanie podążali za Niemcami i w okolicy Brzezin rozbili oddziały niemieckie. Otrzymaliśmy wiadomość, że wojska niemieckie SS Galizien Własowa i żołnierze Werhmachtu dokonali strasznej zbrodni na terenie Marchwacza - wymordowali wszystkich mężczyzn. Tylko jeden z mężczyzn - Maciaszczyk - ranny i pod osłoną dymu uciekł w kierunku Modły. Milicja na koniach z Opatówka pojechała do Marchwacza, choć to był teren milicji z Rajska, gdzie milicję organizowali Leon Wilner, Kaczmarek, Józef Wilner. Był to straszny widok - kobiety płaczące nad zamordowanymi mężami, ojcami i dziećmi. Rodzina Ptaków - ojciec razem z trzema synami - zostali zastrzeleni, Niemcy prowadzili ludzi grupkami do stogu i strzelali, potem podpalili, by zatrzeć ślady.

W Opatówku pierwszego dnia po wyzwoleniu jeńcy niemieccy zbierali trupy żołnierzy niemieckich i pochowali je w dwóch mogiłach zbiorowych na terenie cmentarza ewangelickiego. Zabitych żołnierzy radzieckich znoszono do budynku dawnej szkoły przy Placu Wolności, a następnie pochowano ich na placu w miejscu, gdzie dziś stoi pomnik ofiar wojny.

Ten prowizoryczny cmentarz istniał kilka lat. 17.04.1948 r. nastąpiła ekshumacja zwłok, szczątki przełożono do nowych trumien i urządzono uroczysty pogrzeb na miejscowym cmentarzu. Stamtąd po latach przeniesiono szczątki na kaliski cmentarz obok teatru.

Po zdobyciu Opatówka Rosjanie odeszli. Został tylko komendant wojenny z dziesięcioma żołnierzami. Rosjanie mieli prawo w ciągu 24 godzin skazać i rozstrzelać schwytanych Niemców.


"Opatowianin", styczeń 1999



Data utworzenia: przed 2009-01-01
Data aktualizacji: 2009-09-28

Najpopularniejsze

Brak osbługi Flash lub Javascript w Twojej przeglądarce.

Przeglądaj TAGI

Mapa strony